Mężczyzna został znaleziony w nocy. Miał połamane nogi i miednicę, zmarł w szpitalu. – Został zamordowany – przekonują Romowie. 26-latek mieszkał z rodziną przy ul. Roosevelta na Nadodrzu. Miał dwoje dzieci, jego żona jest w zaawansowanej ciąży. We wtorek wrócił do domu przed północą. – Zjadł i powiedział, że idzie spać. Jednak po jakimś czasie jego mama zorientowała się, że nie ma go w domu – mówi kuzynka zmarłego. Został znaleziony w środę około godz. 2 nad ranem. Leżał na ziemi, blisko kamienicy, gdzie mieszkał. – Znalazł go brat – opowiada kuzynka. – Był nieprzytomny. Brat położył go na ławce. Na dół zbiegła jego matka, polali go wodą, próbowali ocucić, pytali, kto go pobił.

Mężczyzna nie był w stanie mówić, jęczał. Rodzina wezwała pogotowie, karetka przewiozła go do szpitala im. Marciniaka, był reanimowany. Miał złamane obie nogi i miednicę. Zmarł po godz. 6 rano. – Lekarze powiedzieli nam, że gdyby przeżył, jeździłby na wózku – opowiada rodzina.

Rodzina powiadomiła o śmierci Stowarzyszenie Romów w Polsce. – To na pewno zrobili kibole, to są ich metody. Dopadają człowieka blisko domu, biją do nieprzytomności – twierdzi Roman Kwiatkowski, prezes stowarzyszenia. Jest przekonany, że było to morderstwo na tle etnicznym. – To był dobry, spokojny chłopak, miał rodzinę, nie wdawał się w konflikty.

Joanna Kopczyńska-Biskup z Prokuratury Wrocław Fabryczna potwierdza tylko, że w szpitalu przy ul. Fieldorfa zmarł mężczyzna przywieziony z ul. Roosevelta. – Ale nie wiemy jeszcze, jakie są okoliczności, w których doszło do zdarzenia. Wykonywaliśmy tylko czynności związane ze śmiercią w szpitalu – mówi.

Więcej w Wyborczej