Bojkot izraelskich produktów i „żydowskich” firm zatacza w Turcji coraz szersze kręgi. Zaczęło się od oddolnych inicjatyw, skończyło na wycofaniu ich np. z pokładów Turkish Airlines. Do tego dochodzą społeczna niechęć i antyizraelskie nastroje. Tureccy Żydzi boją się, że jeszcze trudniej będzie im się żyło nad Bosforem.

Do 7 października, kiedy to Hamas zaatakował Izraela, a ten odpowiedział bezprecedensową akcją odwetową, w której zginęły już tysiące palestyńskich cywili, wszystko szło ku dobremu. Prezydent Recep Tayyip Erdogan kilka tygodni wcześniej ściskał w Nowym Jorku dłoń Beniamina Netanjahu, a tureccy ministrowie szykowali się na listopadową wizytę w Izraelu. Jeszcze pierwsze dni po ataku Hamasu były spokojne, Erdogan ważył słowa i usiłował mediować między stronami. Jednak kolejne doniesienia o cywilnych ofiarach, zbombardowanych szpitalach i muzułmanach pobitych przez policję w drodze na piątkową modlitwę nikogo w Turcji nie pozostawiły obojętnym.

Wtedy też, jeszcze zanim prezydent zaczął mówić o ludobójstwie Palestyńczyków i zorganizował w Stambule olbrzymi wiec poparcia dla Strefy Gazy, pojawiły się pierwsze, oddolne zachęty do bojkotu izraelskich produktów. Turcy, którzy zaczęli sprawdzać etykiety, zdziwili się, że w ogóle mają w sklepach tyle ciastek, chipsów i kosmetyków „Made in Izrael”. Media społecznościowe obiegł nagrany sklepową kamerą filmik z chłopcem, może 10-latkiem z Rize, który po zakupie chipsów wraca i chce je wymienić. „Nie zauważyłem, że są zrobione w Izraelu” – tłumaczy sklepikarzowi. „Aferin sana!” – brawo, odpowiada sprzedawca. Scenka do dziś krąży w sieci, najczęściej z tytułem „Urocza wiadomość z Rize”.

Ale produkty z Izraela, o których Turcy nawet nie wiedzieli, że są stamtąd sprowadzane, to tylko wierzchołek góry lodowej. Na początku wojny pewien fryzjer – również z zamieszkałego głównie przez Kurdów Diyarbakiru – wywiesił na drzwiach swojego salonu kartkę z informacją, że nie wykonuje „strzyżenia amerykańskiego” (podgolone boki, więcej włosów na czubku głowy). I choć tu bojkot miał raczej wymiar symboliczny, rykoszetem oberwało się wielu firmom amerykańskim jako tym, których rząd i właściciele mniej lub bardziej wspierają, zwłaszcza finansowo, Izrael. Niektóre sklepy i restauracje zrezygnowały ze sprzedaży produktów Coca-Coli. Z rąk do rąk przekazywana jest pełna lista marek i produktów, które Turcy powinni omijać szerokim łukiem. Są na niej giganci spożywczy, odzieżowi, technologiczni i farmaceutyczni, są producenci kosmetyków, sieci handlowe i hotelowe.

Nieprzekonanym, dopytującym, co na liście robią konkretne marki, pokazywane są zdjęcia. Na przykład sprzed siedziby koncernu Bayer, przed którym powiewa flaga firmy, flaga Niemiec i flaga Izraela. I choć bojkot jak to bojkot obowiązkowy nie jest, ci, którzy się do niego nie przyłączą, muszą się liczyć z pełnymi potępienia komentarzami rodaków. Tak jak właściciel sieci tureckich fast foodów Köfteci Yusuf, który nie wycofał się ze sprzedaży coca-coli. To znaczy, wycofał, ale najpierw postanowił sprzedać zalegający, już zamówiony towar. Jeden z tureckich artystów zrugał sieć w internecie. Oddolny bojkot szybko przeniósł się wyżej. Urzędy miast, politycy szczebla wojewódzkiego jeden po drugim podejmowali decyzję o usunięciu części produktów ze swoich kantyn, obiektów socjalnych, stołówek i urzędów. – Postanowiliśmy bojkotować izraelskie towary, aby pokazać światu, że stoimy po stronie naszych braci w Palestynie i Gazie przeciwko atakom zabójczego Izraela, który na oczach świata dokonuje masakry – odpowiedział pytany o tę decyzję Mehmet Çinar, burmistrz Yesilyurtu w prowincji Malatya. Dodał, że wspiera sprawiedliwą i legalną walkę palestyńskiego ruchu oporu przeciwko izraelskiej okupacji syjonistycznej i atakom w Palestynie.

Więcej w Wyborczej