Gerard Pokruszyński nazwał swojego niemieckiego odpowiednika w Rejkiawiku „pedałem”. Kiedy zaś pracownica ambasady opublikowała zdjęcia z Parady Równości na prywatnym Instagramie, oznajmił, że „musiał się za nią wstydzić na przyjęciu kościelnym”, więc odeszła.

Rozmowa z Margrét Adamsdóttir, byłą już pracownicą polskiej ambasady na Islandii

Aleksander Gurgul: Co pani usłyszała od polskiego ambasadora na Islandii Gerarda Pokruszyńskiego po powrocie z Parady Równości w Rejkiawiku?

Margrét Adamsdóttir: Zdjęcia z Parady opublikowałam na moim Instagramie i w relacji InstaStory. Pan ambasador wezwał mnie na dywanik. Kompletnie się tego nie spodziewałam. Myślałam, że chodzi o sprawę służbową. Najpierw oznajmił, że się na mnie zawiódł, bo oczekiwał, że – tak jak obiecałam – będę apolityczna. Powiedziałam mu wtedy, że Parada Równości ma się nijak do polityki, a po drugie, to moje prywatne kanały społecznościowe. Mogę sobie w nich publikować, co chcę.

Powiedział mi wtedy, że musiał się za mnie wstydzić na przyjęciu kościelnym. Ktoś z Polaków pokazał mu moje zdjęcia na telefonie, mówiąc: „Zobacz, co robi twoja sekretarka”. Ambasador Pokruszyński uznał widocznie, że to wpływa również źle na jego wizerunek, a jak się pracuje w ambasadzie, powinno się uważać na to, co publikuje się w mediach społecznościowych.Odparłam, że nie jestem dyplomatką i nie reprezentuję ambasady ani Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jestem tylko lokalnym pracownikiem ambasady.

Cała rozmowa w Wyborczej