Wyrażenie „Trup w szafie” oznacza problem, którego nie chce się bądź nie potrafi się rozwiązać i który, mimo prób ignorowania go, bez przerwy o sobie przypomina. Tak jak sandomierski „trup w szafie” – przedstawienia mordu rytualnego w dwóch tamtejszych świątyniach.

Wyrażenie „Trup w szafie” oznacza problem, którego nie chce się bądź nie potrafi się rozwiązać i który, mimo prób ignorowania go, bez przerwy o sobie przypomina. Tak jak sandomierski „trup w szafie” – przedstawienia mordu rytualnego w dwóch tamtejszych świątyniach.

Tytuł najnowszego filmu Artura Żmijewskiego, „Polak w szafie”, zawiera kilka istotnych znaczeń. W warstwie „narracyjnej” odwołuje się do jednej z opowieści, których jesienią 2005 r. wysłuchali w Sandomierzu studenci Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych oraz kierunku antropologicznego Collegium Civitas.

W ramach badań terenowych prowadzonych pod kierunkiem prof. Joanny Tokarskiej – Bakir, młodzi ludzie próbowali pytać mieszkańców o osiemnastowieczne obrazy Karola de Prevota, znajdujące się w miejscowej katedrze i w kościele św. Pawła – te same, których usunięcia, jako niegodnych przestrzeni chrześcijańskiej, domagał się przed śmiercią ks. Stanisław Musiał. Nierzadko słyszeli w odpowiedzi bliżej niesprecyzowane opowieści rodzinne („ktoś”, „kiedyś”…), w których powracał motyw krwi chrześcijańskiej, niezbędnej jakoby Żydom do produkcji macy na święto Pesach. Ankiety wykazały, że niezależnie od wieku respondentów ów niebezpieczny mit (przed trzystu laty „zaowocował” on w Sandomierzu zbrodniami sądowymi, których ofiarami padli tutejsi Żydzi) nadal trwa w tutejszej społeczności. Zdarzało się, że opowiadane studentom historie nabierały charakteru jakby wprost z horroru: jak ta o odkrytym przez kogoś w żydowskiej szafie trupie Polaka, z którego pomału ściekały krople krwi.

I tak dochodzimy do drugiej, „lingwistycznej” warstwy sensu ukrytego w tytule filmu: chodzi o wyrażenie „trup w szafie”, a innymi słowy: problem „zamieciony pod dywan”. Mimo zabiegów ks. Musiała, mimo zainteresowania mediów, mimo starań wywodzącego się z tego regionu przedsiębiorcy Leszka Tybonia i założonego przezeń stowarzyszenia EKOSAN, które dąży do tego, by przenieść obrazy de Prevota do Muzeum Tolerancji i Dialogu – niebezpieczne (choć zabytkowe) dzieła wciąż wiszą tam, gdzie z całą pewnością wisieć nie powinny.

Co powinno się z nimi zrobić? „Polak w szafie” to jeden z głosów w debacie, tak naprawdę nierozpoczętej jeszcze na dobre – w równym stopniu ciekawy, co polemiczny, bo posługujący się językiem sztuki i psychologii. Przeplatają się w nim dwie sekwencje. Pierwsza to relacja z seminariów, które Tokarska – Bakir prowadziła z uczestnikami sandomierskich badań już po powrocie do Warszawy. Drugą stanowi zapis warsztatów w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, w których uczestniczyli studenci-ochotnicy, mający za sobą doświadczenie Sandomierza.

Słuchając opowieści studentów, najpierw poznajemy emocje. Zdziwienie: jak to jest, że sympatyczni, otwarci ludzie, którzy najpierw częstują nas herbatą i ciastem, gdy tylko pada pytanie o Żydów, zamykają się w nieufności i podejrzeniu (bo przecież ktoś musiał nas nasłać)? Lęk, wynikający z faktu, że oto nieoczekiwanie, wbrew własnej woli zostało się naznaczonym jako obcy – być może Żyd.

Odpowiedzią na przywiezione z Sandomierza emocje młodych badaczy miała się okazać praca – także fizyczna – nad katedralnym przedstawieniem mordu rytualnego. W Zamku Ujazdowskim studenci otrzymują jego replikę w skali jeden do jednego. Ich zadaniem jest poradzenie sobie z groźną siłą obrazu.

Wybierają najróżniejsze sposoby. Paradoksalnie, gestami najmocniej świadczącymi o pesymizmie i bezradności wydają się te najprostsze: spalenie albo zasłonięcie dzieła. Niektórzy próbują rysować na kartonie komiks, który opowiadałby, co naprawdę zdarzyło się w Sandomierzu na początku XVIII wieku. Inni wykonują „żywy obraz”, powtarzając scenę z malowidła de Prevota. Jeszcze inni wycinają w nim dziury, by w miejsca, w których znajdowały się głowy bohaterów opowieści malarza, wstawić własne.

Jednocześnie zarówno badania prowadzone przez zespół prof. Tokarskiej – Bakir (jesienią, nakładem W.A.B., ukaże się jej książka „Legendy o krwi. Antropologia przesądu”), jak i film Żmijewskiego nie są wolne od kontrowersji. Niektórzy socjologowie zarzucą zapewne autorce mgławicowość przyjętej przez nią metody antropologicznej. W filmie zwraca uwagę ryzykowna scena, w której młodzi ludzie, przyjmując imiona Żydów, mówią „ja też mogłem wtedy zginąć”. Z jednej strony, jest to świadectwo empatii. Z drugiej jednak nie wolno zapominać, że w gruncie rzeczy studenci nie staliby się ofiarami tamtej historii – nie są Żydami. Ciekawsze byłoby postawienie sobie pytania: co zrobiłbym, gdybym stał wtedy w tłumie sandomierskich chrześcijan?

Niezwykle przejmująca jest scena, w której jedna z uczestniczek projektu, współpracowniczka „TP” Zuzanna Radzik zapisuje na przykatedralnym chodniku cytat z Jana Pawła II, dotyczący chrześcijańsko-żydowskiej wspólnoty. Za jej plecami przesuwają się obojętni, zajęci swoimi sprawami sandomierzanie. Mimo braku reakcji kredowy napis pozostaje jednak próbą podjęcia z nimi rozmowy; za chwilę tę samą dziewczynę zobaczymy we wnętrzu kościoła, przyjmującą komunię.

Podczas debaty towarzyszącej pokazowi filmu Żmijewskiego, która odbyła się 4 kwietnia w Fundacji Batorego, Stanisław Krajewski mówił, że obrazy sandomierskie nie są problemem Żydów, ale chrześcijan: to oni muszą się z nim uporać. Leszek Tyboń powtarzał z kolei: „edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja”. Mówił o tym, jak nie udało mu się zorganizować spotkania w sprawie obrazu z klerykami miejscowego seminarium. Ale także o projekcie, który właśnie przygotowuje: chodzi o to, by warszawskich studentów, uczestników sandomierskiego projektu prof. Tokarskiej – Bakir, spotkać z młodzieżą sandomierską, by – z obydwu stron – pokonać syndrom „obcości” (jeden z uczestników studenckiego projektu stwierdził na zarejestrowanym przez Żmijewskiego seminarium, że gdyby był sandomierzaninem i gdyby ktoś z zewnątrz kazał mu usunąć niebezpieczne obrazy, pewnie też by się na to nie zgodził).

„Nic o nas bez nas”. Jeśli uda się odmienić sandomierską atmosferę i uruchomić społeczność lokalną, decyzja ordynariusza miejsca, który jako jedyny jest władny postanowić o przeniesieniu malowideł de Prevota, będzie musiała być jednoznaczna. I tylko wtedy zniknięcie obrazów nie wywoła skutku odwrotnego do przewidywanego: nie przyczyni się do wzrostu nastrojów antysemickich. To jedyny sposób. Prawda, że trudny, żmudny i zapewne długotrwały.

 

Artykuł ukazał się w Tygodniku Powszechnym 10 kwietnia 2007 roku.
Dziękujemy Autorce i Redakcji za zgodę na publikację.