Nie było oczywiście żadnej zmowy, żadnego pilnie strzeżonego sekretu. Po prostu nikomu spośród tysięcy wiedzących nie zależało, żeby swoją wiedzę prywatną do kanonów wiedzy publicznej wprowadzić. Niełatwo żyć z pamięcią i wiedzą o Jedwabnem. Lepiej zapomnieć.

Nie było oczywiście żadnej zmowy, żadnego pilnie strzeżonego sekretu. Po prostu nikomu spośród tysięcy wiedzących nie zależało, żeby swoją wiedzę prywatną do kanonów wiedzy publicznej wprowadzić. Niełatwo żyć z pamięcią i wiedzą o Jedwabnem. Lepiej zapomnieć.

To przecież nie jest tak, że o czymś albo wiem, albo nie wiem, i tyle. Wiedzieć coś można mocno i pewnie albo tylko tak jakby. Mogę coś wiedzieć dziś, a nie wiedzieć jutro. Umysły nasze bezustannie selekcjonują bombardujące nas wiadomości, a także interpretują je przypisując im większą lub mniejszą wagę i znaczenie, włączając je w ustalony system przekonań albo pozostawiając je na uboczu, jak grudki luźno doczepione do zasobu naszej świadomości, które mogą się okazać istotne w konflikcie z jej utwardzonym rdzeniem. Taki konflikt zwie się dysonansem poznawczym: jest to uczucie nieprzyjemne, które staramy się uśmierzyć tak modyfikując treść i sens nowych wiadomości, aby się w końcu zgodziły ze wszystkim, w co przywykliśmy wierzyć. Możemy oczywiście, w przypadku konfliktu, zmodyfikować przekonania pod wpływem nowych informacji, wymaga to wszelako większego wysiłku i krytycyzmu.

W przestrzeni społecznej, która powstaje dzięki komunikowaniu się ludzi między sobą, odbywa się to nie inaczej, co najwyżej trochę bardziej radykalnie, gdyż do normalnego procesu organizowania wiedzy prywatnej dołącza się lęk, aby się nie odróżniać od środowiska, w którym wzajemnie zwykliśmy uzgadniać pojmowanie siebie i świata.

Żyd wieczny intrygant

W potocznym obrazie świata w Europie środkowo-wschodniej Żyd był jednocześnie postacią centralną i zupełnie uboczną. Postacią centralną był Żyd wieczny tułacz, zabójca Chrystusa, truciciel, świętokradca, szpieg, spiskowiec, bogacz, lichwiarz, spekulant, komunista, zdrajca, udawany przechrzta, fałszywy patriota, nienawistny i na każdym kroku szkodzący wróg narodu polskiego (lub niemieckiego, rosyjskiego, litewskiego, ukraińskiego, węgierskiego i jakiego jeszcze chcecie). Bez tego mitycznego Żyda, z ukrycia rządzącego światem, nie mógł się i do dziś nie może obyć mentalny krajobraz polskiego narodowca, szczerego oczywiście patrioty i katolika, i każda z nim rozmowa, od czegokolwiek by się nie zaczęła, na Żydzie się skończy.

Postacią zaś zgoła uboczną, kiedyś elementem pejzażu, dzisiaj zabarwionego sentymentem wspomnienia, był ten czy ów Żyd prawdziwy, który miał imię, sklepik albo warsztat, żył w dostatku albo w nędzy, święcił szabas albo nie, poza tym mógł być syjonistą albo socjalistą, albo asymilantem, wielekroć upokarzanym i przeciw upokorzeniom chroniącym się za pancerzem dumy, i był przywiązany do swego miasta, do swego kraju, choć miał z nimi gorzkie swoje rachunki.

Ofiarą zniewag, szyderstw, pogromów, morderstw, szantaży padali Żydzi rzeczywiści, ich rodzice, ich dzieci, ich domowe sprzęty, ale zawsze za usprawiedliwienie przemocy służył i do dziś służy Żyd mityczny. Pamięć tych pierwszych jest zamglona i zatarta, za to ten drugi, Żyd wieczny intrygant, jest do dziś w wielu chrześcijańskich umysłach niezastąpiony i zabić go nie można, ponieważ jest nieśmiertelny.

Gross ma więc rację: gdy do władz Polski podziemnej dochodziły mętne i niedokładne informacje o tym, że jacyś chłopi i mieszczanie w jakimś powiecie spalili jakichś Żydów, to zapewne były to wiadomości na tyle ważne, że warte umieszczenia w tajnym raporcie, ale nie tego, by im przydawać większe publiczne znaczenie, bo to się wydarzyło gdzieś tam, przy okazji i na uboczu wielkich zmagań narodu z najeźdźcą. Sprawa zaiste nieprzyjemna, gdyż mająca posmak karygodnej współpracy z okupantem, ale co robić: były to czasy trudnych wyborów i zdarzały się przy tym moralne zbłądzenia.

Niemniej to socjologiczne wyjaśnienie braku reakcji, jakie proponuje Gross, nie tłumaczy wszystkiego, bo przecież Komendant Główny pisał do Londynu o tym, jakie są nastroje w kraju i przestrzegał, że radiowe przemowy o solidarności z Żydami wywołują złe wrażenie. Rząd nie mógł wybrać sobie innego narodu, więc siłą rzeczy nie był szczególnie zainteresowany tym, aby z powodu tych niemiłych wydarzeń robić wielki hałas i przysparzać sobie politycznych kłopotów, jakby ich nie dość było w znękanym kraju i w stosunkach z aliantami.
Lepiej milczeć i zapomnieć

A i któż mógł być później zainteresowany rozgłaszaniem tego, co się w lipcu 1941 roku stało w kilku stodołach w dystrykcie szczuczyńskim czy łomżyńskim i w setkach innych miejsc, w których jacyś chłopi albo jacyś partyzanci zabijali jakichś Żydów? Mordercy mogli się przechwalać między sobą w karczmie, jak się który z nich sprawił i wymawiać tym, co się bardziej przy tej okazji obłowili, ale publicznie nie było się znowu czym chwalić, zwłaszcza po wojnie. Gdyby za to dawali ordery – powiada jeden z rozmówców Anny Bikont w książce “My z Jedwabnego” – to zaraz by się ustawiła kolejka. Orderów jednak nie dawali, tylko wyroki. Niewielkie wprawdzie, ale zawsze. Świadków zbrodni nie brakowało, ale też nie byli zainteresowani tym, żeby zbyt dokładnie świadczyć przed sądem, bo sąd daleko, a miasto blisko i za zbędne gadulstwo można było oberwać. A poza tym świadkowi też mogły się były dostać jakieś sprzęty po Żydach, więc po co kusić licho.

Sąd był jeden, drugi i trzeci, rozprawy przy otwartych drzwiach. Prof. Andrzej Rzepliński, karta po karcie analizując akta procesowe, pokazał, że ani oskarżyciele, ani sędziowie, ani oczywiście obrońcy nie mieli specjalnego interesu w tym, żeby się dowiedzieć, jak naprawdę było. Można to zrozumieć. Śledztwa i rozprawy musiały się odbyć, bo takie było prawo, że kolaboracja z niemieckimi okupantami nie może ujść bezkarnie. Ilu tam Żydów kto i jakim sposobem zamordował, to już była materia mniej istotna: w końcu jak nie z rąk tych, to z rąk tamtych by zginęli, co za różnica. Średnio na procesie jedwabieńskim w Łomży w 1949 roku wypadło sześć minut na zeznanie jednego świadka, nikt nie zadawał kłopotliwych pytań, dwa dni wystarczyły na rozprawę. Nie starano się o nadanie sprawie rozgłosu, bo po co ściągać odium na powiat albo miasto. Władze w Warszawie też, jak widać, wolały zakończyć sprawę dyskretnie, bo dość było nieprzyjemności po Kielcach, a w ZSRR zaczynała się już walka z kosmopolityzmem i syjonizmem, więc tematu Zagłady, a cóż dopiero jej pomocników, lepiej było nie rozgrzebywać.

Ci, którym udało się przeżyć, choć mieli obowiązek zginąć, składali zaraz po wojnie relacje o swoich przejściach żydowskiej komisji historycznej, ale mało kto myślał o ich ogłoszeniu. Przyczyny były złożone. Nie wszyscy przecież chcieli wyjeżdżać, a jeśli się miało dalej żyć pośród Polaków, to lepiej było pamiętać wyświadczone przez nich dobro niż pogardę i okrucieństwo, których Zagłada bynajmniej nie wypaliła. Zresztą najgorsze wspomnienia trzeba było w sobie otorbić i uśpić, bo z nimi w głowie nie sposób było powrócić do normalnego życia. Stąd raz po raz słyszy się albo czyta wyznania ludzi, którzy o wojennych przeżyciach swoich rodziców dowiadywali się po kilku dziesiątkach lat: czasem dlatego, że rodzice nie chcieli dzieciom przekazywać stygmatu zgrozy i wykluczenia, a zresztą nowe życie niosło nowe, absorbujące problemy i pamięć czasu nieludzkiego do niczego nie była przydatna.

Ci, co Żydów ukrywali i ratowali od śmierci, też nie mieli powodu, aby się tym po wojnie chełpić. Jeśli mieszkali na wsi albo w małych miastach, gdzie wszyscy się znają, często zwyczajnie bali się niechęci sąsiadów, rzadko zdolnych uwierzyć w ich bezinteresowność – i ten strach, jak widać z zapisu rozmów Anny Bikont, trwał przez długie lata, czasem przez całe życie. Byli to zresztą w większości cisi bohaterowie, którzy uważali, że zrobili, co robić należało i o czym tu mówić.

Kiedy się czyta dwa grube tomy studiów i dokumentów “Wokół Jedwabnego”, plon pracy zespołu badaczy z Instytutu Pamięci Narodowej, ma się nieodparte wrażenie, że właśnie w o k ó ł tego, co się stało w tamtej okolicy, istniała przez sześćdziesiąt lat zmowa milczenia, pieczęć tajemnicy, porozumienie, że nic się nie stało. No bo rzeczywiście – jak pisze Jan Tomasz Gross – “cóżby to miało znaczyć, że zdarzenia bądź co bądź niebanalne, których świadkami są dziesiątki tysięcy ludzi, nie przenikają do kanonów wiedzy o epoce?”. Jak to w ogóle możliwe? Ale nie było oczywiście żadnej zmowy, żadnego pilnie strzeżonego sekretu. Po prostu nikomu spośród tysięcy wiedzących nie zależało, chociaż z nader różnych powodów, żeby swoją wiedzę prywatną do kanonów wiedzy publicznej wprowadzić. Z pamięcią i wiedzą o Jedwabnem, o Radziłowie, o innych takich miejscach jest źle i trudno żyć. Lepiej było nie wiedzieć, lepiej było zapomnieć.

Historycy? Historycy mają w końcu prawo wybierać sobie tematy i niechętnie podejmują takie, które mogą im przysporzyć rozterek i kłopotów. Czy nie dość przypomnieć, jaką burzę ściągnęli na siebie w 1968 roku autorzy i wydawcy encyklopedii PWN z powodu hasła o obozach Zagłady? W latach PRL-u obowiązywała szczególna poprawność polityczna i my, historycy, z reguły jej ograniczenia i zakazy respektowaliśmy, aż weszło nam to w krew. Przez długie lata głównym źródłem wiedzy o żydowskich losach czasu wojny była w Polsce literatura: od Borowskiego i Rudnickiego po Wojdowskiego, Grynberga, Hannę Krall, Idę Fink. Historykom się nie spieszyło.

Jak się bronić przed wiedzą

W roku 1963 Władysław Bartoszewski ogłosił w “Tygodniku Powszechnym” oraz w wielu czasopismach w różnych krajach świata apel o nadsyłanie relacji dotyczących polskiej pomocy Żydom w czasie okupacji. Odpowiedź na tę ankietę była wyjątkowo chętna i obfita i z tego materiału – po selekcji – powstały dwa kolejne wydania antologii “Ten jest z ojczyzny mojej” (Znak 1966, 1969). Oczywiście i autorzy relacji, i redaktorzy tomu (Bartoszewski i Zofia Lewinówna) zdawali sobie sprawę z tego, że pełna poświęcenia, męstwa i współczucia pomoc nie wyczerpuje tematu postaw wobec Zagłady Żydów. Uważali jednak – i słusznie – że obowiązek wdzięcznej pamięci i krzepiącej satysfakcji moralnej nakazuje w pierwszym rzędzie oddać sprawiedliwość Sprawiedliwym. W ślad za tomem Bartoszewskiego i Lewinówny poszły liczne późniejsze monografie i zbiory relacji o zorganizowanych i indywidualnych formach ratowania Żydów. Pozostawało wszelako drugie, mroczne oblicze nieludzkiego czasu – zaprzeczenie ludzkiej solidarności – które w polskim piśmiennictwie zbywało się przeważnie eufemizmami, ażeby nie ranić niczyich uczuć i nie budzić upiorów. W ten sposób Sprawiedliwym przyszło wielekroć osłaniać donosicieli, szantażystow i morderców – misja, do której nie wszyscy zresztą, jeśli żyli, pozwalali się użyć.

W ostatniej dopiero dekadzie wysypały się monografie i rozprawy penetrujące historię nienawistnych stereotypów, dzieje agitacji antysemickiej w Polsce, pogromów, wreszcie formacji ideowych, policyjnych i zbrojnych, mających swój skromny udział w prześladowaniu i wyłapywaniu ginących. Rzecz znamienna, że autorami tych opracowań są z reguły badacze urodzeni po wojnie, nie obciążeni własnymi przeżyciami. Film “Sąsiedzi” Agnieszki Arnold i książka Jana Tomasza Grossa pod tym samym tytułem to były bezsprzecznie najbardziej przerażające opowieści w tej serii, która definitywnie zamknęła półwiekowy okres wstydliwych przemilczeń i niedomówień.

Opowieści te zadziałały z siłą eksplozji. Zainspirowały wielogłosowy program badawczy, który już zaowocował tomami IPN-u, studiami Andrzeja Żbikowskiego, książką Anny Bikont i będącymi w toku pracami wielu innych historyków, socjologów i polonistów. Wzbudziły gorączkową, lecz w sumie głęboką i poważną debatę publiczną o problemach winy, o ciężarze historycznego dziedzictwa, potencjalnościach ludzkiej natury i konfliktach narodowego sumienia. Debata ta, której najważniejsze wypowiedzi są utrwalane w antologiach i zbiorach artykułów, pozostanie ważnym świadectwem etycznej dojrzałości polskiej myśli i ona sama stanie się bez wątpienia tematem wielu przyszłych opracowań. Równocześnie uruchomiła ona także potężne mechanizmy obronne, mające chronić autorów i czytelników przed porażającym działaniem historycznej prawdy.

Postawa obronna, pomijając skrajne wyjątki, nie wynika oczywiście z poczucia solidarności z mordercami, lecz z przekonania – nie bezzasadnego przecież – że książka Grossa rozszerza społeczny zakres odpowiedzialności ukazując związek między doktryną religijnej, rasowej i narodowej nienawiści a moralnym zdziczeniem morderczego tłumu. W rzeczy samej, związek ten w dalszych źródłowych studiach Dariusza Libionki, Anny Bikont i innych jawi się jako niemożliwy do zaprzeczenia. Rzecznicy endeckiej mentalności, wciąż żywej i odradzającej się, trafnie odczuli, że ich świat wartości został objęty oskarżeniem. Najprostszą strategią obronną stało się tedy podważanie wiarygodności źródeł tudzież pleniące się paszkwile na “sto kłamstw” Grossa, działającego – jakżeby inaczej – w finansowych interesach żydowsko-amerykańskiej plutokracji. Proboszcz z Jedwabnego i biskup z Łomży udzielili gorliwego wsparcia tego rodzaju fantazmatom.

Książka Anny Bikont przedstawia zdumiewający rejestr sposobów adiustowania przez ludzi własnej ich pamięci, odpierania najbardziej oczywistych świadectw, zakłamywania świadomości i wiedzy. Kto wie, może w pojedynczych przypadkach operacje takie dokonują się świadomie i cynicznie? Typowe jednak zdaje się raczej bezwiedne przezwyciężanie konfliktu faktów z przekonaniami, w którym fakty z reguły przegrywają. Daremne są wszelkie argumenty: żadne świadectwo ani racjonalna perswazja nie przebije się do nieprzemakalnej świadomości antysemity, który zawsze wie lepiej, z góry i raz na zawsze.

Niemniej wiarygodność “Sąsiadów” była kwestionowana także z pobudek szlachetniejszych, mianowicie z powodu trudności pogodzenia się z siermiężnym, nie wyidealizowanym obrazem polskiego społeczeństwa, czy choćby tylko pewnych jego segmentów. W tej intencji wielu krytyków Grossa starało się osłabić lub ograniczyć nośność wniosków, jakie można było wysnuć z przedstawionych przez niego świadectw. Spierano się o liczbę Żydów, którzy padli ofiarą rzezi, o liczbę i rolę Niemców, którzy mieli przy niej asystować, o liczbę i kondycję społeczną Polaków, którzy wzięli w niej jakiś udział: czy to byli zwykli ludzie, czy zdemoralizowane męty społeczne. A także o tym, czy i w jakiej mierze ofiary same na siebie ściągnęły gniew ludu. Diabeł – przypominał poważny historyk – często siedzi w rozmaitych szczegółach.

Szczegółów od tego czasu przybyło, aż nadto. Odnalazły się akta sądowe, zeznania, niewykorzystane relacje, stare, nigdy nie rozcięte czasopisma łomżyńskie, wspomniane już dokumenty Polski Podziemnej, nowi świadkowie – i diabeł miał się coraz lepiej, a myślący czytelnicy (bez względu na swoje rodowody) coraz gorzej. Oprócz jednego przypadku nie zdarzyło się jednak, aby którykolwiek z polemistów, zapalczywych Obrońców Dobrego Imienia Miasta i Narodu, powiedział: przepraszam, myliłem się. Co to, to nie, nie takie są nasze obyczaje.

Wiedzy zakopać z powrotem w archiwach się nie da. Ona pozostanie. Problem polega na tym tylko, co z nią uczynimy. Dobrze to ujął Jan Tomasz Gross we wcześniejszym swoim artykule w “Tygodniku Powszechnym”: “Ludobójstwo w Jedwabnem to wyzwanie dla nas na dziś, a nie po prostu zaszłość, która spada nam na głowę. Możemy w tej sprawie zrobić bardzo wiele. I od nas zależy, czy uniesiemy ten ciężar, odzyskując przy okazji zaufanie do siebie i wiarygodność w oczach Zachodu, czy też pogrążymy się w obronnym geście zacukania, głęboko przeświadczeni, że wszyscy i tak są przeciwko nam”.

Korzystałem z książek: “Wokół Jedwabnego” pod red. Pawła Machcewicza i Krzysztofa Persaka, tom 1: Studia; tom 2: Dokumenty, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2002. Anna Bikont, “My z Jedwabnego”, Prószyński i S-ka, Warszawa 2004. Jan Tomasz Gross, “Wokół »Sąsiadów«: polemiki i wyjaśnienia”, Pogranicze, Sejny 2003. Marcin Kula, “Uparta sprawa: Żydowska? Polska? Ludzka?”, Universitas, Kraków 2004.

JERZY JEDLICKI jest profesorem historii, pracuje w Instytucie Historii PAN, przewodniczy Radzie Programowej Stowarzyszenia “Otwarta Rzeczpospolita”. Opublikował m.in. “Źle urodzeni, czyli o doświadczeniu historycznym” (1993), “Świat zwyrodniały” (2000) i “Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują” (wyd. II: 2002).
Jerzy Jedlicki