Dzisiejszy stosunek Polaków do polityki to niechęć, odraza, obojętność. Pracują na to i politycy, i dziennikarze. Choroba jednak toczy głównie nie ich, lecz całe społeczeństwo. Agresja w życiu publicznym jest jej objawem. Przyczyna leży głębiej: bierze się z pogardy obywateli wobec polityków i państwa. Czemu nic nie robimy z tym największym zagrożeniem dla naszej demokracji?Połowa Polaków ma gdzieś wybory i nie rozumie, że ich absencja też ma wpływ na jakość polskiej polityki.

Dzisiejszy stosunek Polaków do polityki to niechęć, odraza, obojętność. Pracują na to i politycy, i dziennikarze. Choroba jednak toczy głównie nie ich, lecz całe społeczeństwo. Agresja w życiu publicznym jest jej objawem. Przyczyna leży głębiej: bierze się z pogardy obywateli wobec polityków i państwa. Czemu nic nie robimy z tym największym zagrożeniem dla naszej demokracji?

Łączenie agresji w polityce ze zwykłym morderstwem, choćby nawet z politycznych pobudek, jest nadużyciem. Niedobrze się stało, że ten sposób tłumaczenia świata, narzucony przez Jarosława Kaczyńskiego, podjął także prezydent Bronisław Komorowski. Nie tylko dlatego, że jest to wyrafinowana gra Kaczyńskiego – pozwalająca mu traktować wszelką krytykę pod adresem PiS i jego samego jako nawoływanie do morderstw.

Nie można tak stawiać sprawy dlatego, że to nie jest wytłumaczenie problemu, ale jego zamazywanie. Czy mamy się teraz licytować, kto częściej, kto ostrzej używa „mowy nienawiści”? To ślepa uliczka: w zależności od sympatii część obserwatorów uzna, że do morderstwa w Łodzi popchnęła szaleńca „nienawiść” Tuska i PO, część – że „mowa” Kaczyńskiego i PiS. Jedno i drugie jest nieprawdą.

Dla dobra polityki i państwa nie wolno iść tą drogą. Spór i towarzysząca mu, niestety, agresja – ale polityczna, a nie fizyczna – są istotą demokracji. Fantastycznie byłoby różnić się jedynie pięknie, ale to marzenie. Musimy dbać, by agresji w polityce było jak najmniej, by dyskusje nie toczyły się na żenującym poziomie. Ale obarczanie wolności słowa odpowiedzialnością za morderstwo jest nierozumieniem demokracji albo wręcz działaniem przeciw demokracji.

W III RP nie zdarzyło się, by ktoś wprost wezwał do unicestwienia, zniszczenia swego wroga. Wszystko, co dziś słyszymy na potwierdzenie tej nieprawdziwej tezy, to manipulacje i interpretacje w złej wierze – polegające na przypisywaniu przeciwnikowi więcej, niż dosłownie powiedział. A jeśli nie powiedział, to zarzuca mu się tolerowanie wypowiedzi innych – np. słowa o patroszeniu, które wypowiadane przez błazna były tylko błazeństwem zrozumiałym dla wszystkich. No, ale skoro ktoś to tolerował, to tak jakby sam mówił – taka jest logika tego rozpaczliwego dowodu na siłę.

I zaczynamy wariować. Trwa szaleństwo przepraszania i bicia się w piersi. „Ciemny lud” ma to kupić i przyznać, że jednak politycy są winni morderstwa.

Intencje Kaczyńskiego w narzuconej przez niego grze są proste: z jednej strony swemu elektoratowi chce udowodnić, że niepowodzenia PiS biorą się tylko z „morderczego” stosunku do niego rywali politycznych i części mediów.

Z drugiej strony – Kaczyńskiemu jest na rękę, jeśli jego przeciwnicy wejdą w konwencję usprawiedliwiania morderstwa mową nienawiści. Odpowiada mu to nawet, gdyby mieli oskarżać jego samego.

Takie próby już są, gdy sondażami dowodzi się, że za „mowę nienawiści”odpowiada Kaczyński. Problem źle postawiony. Prawdą jest tylko to, że on tę mowę często stosuje. Ale z tego nie wynika, że ponosi całkowitą odpowiedzialność za społeczne przyzwolenie na to. Nie ponoszą jej nawet media, które żyją z nagłaśniania agresywnych wypowiedzi. Dziennikarze i politycy odkryli tylko czarodziejską sztuczkę, jak najłatwiej dotrzeć do Polaków, którzy łakną „mowy nienawiści”.

To łaknienie jest prawdziwą przyczyną agresji w życiu publicznym, a zachowania mediów i polityków są tylko skutkiem. Należy te skutki minimalizować i piętnować na każdym kroku, ale nie uporamy się z problemem, unikając walki z przyczyną. Nie wiadomo, jak to robić, ale warto zacząć od postawienia właściwej diagnozy.

Dziś w Polsce wobec spraw politycznych i publicznych dominuje postawa: nie wiem, nie obchodzi mnie, nie mam czasu, dajcie mi spokój, jak najdalej od wariatkowa. Połowa Polaków ma gdzieś wybory i nie rozumie, że ich absencja też ma wpływ na jakość polskiej polityki. Politykami się gardzi. W kampanii samorządowej więc wszyscy kandydaci chcą być „jak najdalej od polityki”. W kabaretach i rozmowach na luzie serwowanych w telewizji publicznej bądź w stacjach komercyjnych widownia zarykuje się, słysząc bon moty o „baranach z Wiejskiej”. Panuje powszechne, niczym nieuzasadnione przekonanie, że najwięcej psychopatów i psychicznych mamy wśród polityków.

Polacy jednak by się oburzyli, gdyby problem odwrócić i powiedzieć im, że w życiu publicznym to oni są zachowują się nie po obywatelsku i przerzucają często na polityków odpowiedzialność za własne błędy, zaniechania i niepowodzenia.

Kto nazwie dziś ludzi zainteresowanych polityką i sprawami publicznymi lepszą, świadomą częścią elektoratu? Nawet jeśli ostro i agresywnie dyskutują. Lub jeśli nie dyskutują, ale nie z tego powodu, że ich to nie obchodzi, lecz dlatego, że mają zdecydowane poglądy i nie chcą awantury z kimś, kto też ma poglądy, a nie wyklucza się sam ze spraw publicznych. To perły polskiego życia publicznego na pustyni zniechęcenia i pogardy.

Czemu im tego nie mówimy, a zabiegamy o względy ludzi obojętnych na sprawy publiczne? Ile razy przy wyborach telewizja daje migawki typu: „nie pójdę na wybory, bo politycy nie zrobili mi tego albo tamtego, teraz im się odwdzięczę”. Dziennikarze mogliby czasem się zastanowić, czemu ich rozmówcy są tak nierozumni, zamiast walić bezmyślnie we wszystkiemu rzekomo winnych polityków. Ale tak jest łatwiej, poza tym schlebia to publiczności, która zaraz się odwdzięczy oglądalnością. Już czas zacząć w mediach mówić Polakom rzeczy dla nich przykre i pokazać im lustro, co wcale nie wyklucza oglądalności, choć jest trudniejsze.

Na razie politycy i dziennikarze dużo robią, by ugruntować ogólne narzekanie, niewiele zaś dla budowania postaw obywatelskich i zaangażowanych.

Paradoksalnie po morderstwie łódzkim, a nie przedtem, agresja w polskim życiu publicznym znów znacząco wzrosła, mimo zaklęć o porzucenie „mowy nienawiści”. Może to dowód, że jeżeli zachodzi tu jakaś zależność, to odwrotna niż usiłuje nam wmówić Kaczyński. Niestety, na razie robi to z powodzeniem.

Ryszard Kalisz bije się w piersi nie tylko swoje, ale wszystkich. Prezydent Komorowski postępuje na ogół rozsądnie (wyjazd do Łodzi z premierem i marszałkiem Sejmu, zaproszenie przywódców opozycji), ale parę błędów też zrobił. Dziwnie, warunkowo przeprasza – za co i po co? Organizuje kampanię na rzecz odchamienia mowy publicznej w polityce i w mediach, co ma małe szanse na powodzenie (i nie tylko dlatego, że spotyka się z niereprezentatywnymi dla dziennikarzy organizacjami).

Chyba wszyscy mamy już przesyt czczego gadania o sposobie gadania w polityce. Zwłaszcza że PiS-owi służy to wyłącznie do pomiatania politycznymi i medialnymi przeciwnikami.

Zbrodnię należy rozliczyć w sądzie, a nie zakrzykiwać inwektywami czy skruchą na pokaz. Politycy, zamiast gadać o gadaniu, powinni zacząć postępować bez pogardy i poniżania swych przeciwników. Dziennikarze będą wtedy mieli mniej powodów do rozdmuchiwania ich agresji. I może wreszcie wszyscy byśmy się zajęli prawdziwym problemem: przyzwoleniem społecznym na pogardę wobec państwa i polityki, czego reszta jest tylko pochodną.

Wojciech Mazowiecki

Źródło: Gazeta Wyborcza