Strona Redwatch pokazała, jak potężnym narzędziem do promowania nienawiści może być internet. To nie jest korzystanie z wolności słowa, ale działanie stanowiące nadużycie tego prawa – mówi dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Christian Filipowicz: Dnia 9 września 2010 r. odbyła się kolejna rozprawa osób oskarżonych o działalność powiązaną ze stroną redwatch.info. Cała sprawa przeciwko tej witrynie zaczęła się jednak dużo wcześniej, bowiem już w lutym 2005 złożone zostało złożone zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa w związku z propagowaniem w Internecie totalitarnego ustroju państwa.

Adam Bodnar: Faktycznie sprawa trwa już bardzo długo. Pamiętam, że w 2005 r. ujawnienie i opisanie witryny redwatch.info wstrząsnęło opinią publiczną. Wszyscy zderzyli się z mową nienawiści w czystej postaci. Na stronie zostały podane szczegółowe dane wielu znanych i aktywnych osób, czasami łącznie z telefonami komórkowymi. Jednocześnie autorzy strony jawnie nawoływali do przemocy na tle rasowym, etnicznym czy orientacji seksualnej. Na stronie znalazła się także długa, kilkusetosobowa lista osób, które podpisały protest przeciwko zakazowi Marszu Równości w Poznaniu w 2005 r. Najważniejsze wydaje się to, że strona redwatch.info pokazała jak potężnym narzędziem do promowania nienawiści może być internet, szczególnie jeśli nie można tak po prostu zablokować serwera, bo jest on ulokowany w innym kraju. Do czasu tej strony oczywiście mieliśmy do czynienia z wieloma przejawami mowy nienawiści, ale miały one raczej „tradycyjny” charakter (czasopisma, ulotki, ziny, teksty rasistowskich piosenek, hasła na demonstracjach). Tym samym łatwiej było z nimi walczyć. Tymczasem znalezienie autorów strony, a także próby jej zamknięcia okazały się bardzo trudne. Zresztą istnieje ona do dzisiaj. Wciąż można znaleźć na niej imiona, nazwiska, zdjęcia oraz inne szczegółowe dane wielu osób, aczkolwiek ostatnie aktualizacje nastąpiły w październiku 2009 r.

Reakcja ze strony wielu osób oraz organizacji pozarządowych była oczywista – złożyły zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa i oczekiwały nagłej oraz zdecydowanej reakcji prokuratury. Ta reakcja nastąpiła, jednak była dość powolna, a co najważniejsze nie doprowadziła do zamknięcia tej strony internetowej. Wynika to głównie z tego, że strona umieszczona jest na serwerze amerykańskim, a tam tego typu treści są zgodne z prawem ze względu na szeroką koncepcję wolności słowa.

Jedną z pierwszych, ale zarazem najgłośniejszych spraw związanych z redwatch było pobicie członka ruchu anarchistycznego, do którego doszło w maju 2006 roku w Warszawie. Dane personalne tej osoby zostały ujawnione na stronie internetowej redwatch. Początkowo Policja miała trudności z ustaleniem prawdziwych motywów tego zdarzenia. W trakcie dochodzenia odkryto informacje jednoznacznie wskazujące na to, że był to jednak planowany napad.

Myślę, że próba zasztyletowania Macieja D. to był jeden z najpoważniejszych aktów nienawiści w ostatnich latach. Co ciekawe, właśnie na tej stronie można znaleźć dość szczegółowy rysopis, wraz z opisem miejsc, w których zazwyczaj przebywa. Helsińska Fundacja Praw Człowieka udzieliła kompleksowej pomocy prawnej Maciejowi D. Sprawa pokazała, że napad był skrupulatnie planowany. Zarówno sprawca Marek B. jak i pokrzywdzony Maciej D. znali się wcześniej i w całej sprawie był element osobistych porachunków. Dobrze, że sprawa zakończyła się surowym wyrokiem skazującym (10 lat pozbawienia wolności dla Marka B.

Myślę, że istnienie strony redwatch.info stworzyło klimat przyzwolenia dla takich ataków. Aż strach pomyśleć, gdyby neofaszyści zaczęli faktycznie wcielać w życie te wszystkie zachęty znajdujące się na stronie. Z pewnością strona spowodowała, że różne osoby zaczęły nagle dostawać maile i SMS-y z pogróżkami, które w świetle prawa swobodnie można kwalifikować jako groźny karalne.

Rok po tym wydarzeniu, w maju 2007 roku, Prokuratura Okręgowa w Warszawie skierowała pierwszy akt oskarżenia wobec Andrzeja P., Bartosza B. oraz Mariusza T. Sąd Okręgowy w Szczecinie dnia 10 sierpnia 2007 r. zwrócił jednak ten akt do uzupełnienia z zaleceniem, by ustalić i przesłuchać wszystkich pokrzywdzonych, którzy znaleźli się na witrynie redwatch.info (a więc kilkaset osób) Dotarcie do takiej ilości osób i zebranie ich zeznań musi zająć wiele, wiele czasu. Czy ten sposób prowadzenia śledztwa, najwyraźniej rozumiany przez prokuraturę jako obowiązek ustalenia wszystkich okoliczności związanych ze sprawą, nie wstrzymywał jednak całego dochodzenia?

Moim zdaniem dążenie do ustalenia wszystkich pokrzywdzonych, a także ich przesłuchania, nie było najszczęśliwszą decyzją. Była to jedna z przyczyn przedłużenia postępowania w sprawie. Warto pamiętać, że dla wielu osób wzywanych przez policję lub prokuraturę celem przesłuchania to był olbrzymi stres. Powstaje pytanie na ile przysłużyło się tu do kompleksowego wyjaśnienia całej sprawy. Czy czasami nie powinna zwyciężyć zasada tzw. oportunizmu procesowego – a więc gromadzenia tylko tych dowodów i przesłuchiwanie tych pokrzywdzonych, którzy mogą jak najbardziej przyczynić się do sukcesu całej sprawy?

Trzeba jednak zauważyć, że śledztwo w sprawie było dość skomplikowane. Po pierwsze, pojawił się element transgraniczny. Konieczność współpracy z Departamentem Stanu USA oraz prowadzona korespondencja w sprawie ewentualnego zamknięcia serwera niewątpliwie wpłynęły na długość postępowania. Poza tym jedną z głównych osób zaangażowanych w sprawę był Tomasz D., stale przebywający w USA i redagujący stronę, oraz Bartłomiej K., który dokonał rejestracji strony na serwerach amerykańskich. W sprawie występowało wielu pokrzywdzonych, ale także świadków. Weźmy choćby pod uwagę, że prokuratura starała się przesłuchać autorów większości SMS-ów czy maili wysłanych z groźbami do osób, których nazwiska zamieszczono na stronie. Przesłuchiwane były osoby, które wpłacały pieniądze na konto „Akcji Więzień” reklamowanej na stronie redwatch i odnoszącej się do Andrzeja P. Sprawa wymagała także zasięgnięcia dość poważnej wiedzy eksperckiej z zakresu informatyki i zabezpieczenia dowodów.

To śledztwo jednak umorzono 29 września 2009 roku. Decyzja ta spowodowała wiele kontrowersji i nawet na stronie wikileaks można znaleźć postanowienie o umorzeniu, zamieszczone przez jednego z pokrzywdzonych, jako wyraz protestu wobec tej decyzji.

Znamienne są słowa pokrzywdzonego, które można przeczytać w Internecie jako komentarz do tej decyzji. Dokonał tego ponieważ sfrustrowała go niekompetencja policji, nachodzenie jego rodziny czy zbędne formalności. Choć można zrozumieć takie działanie, to jednak niedobrze się stało, że decyzja zawierająca tyle wrażliwych danych (dane osobowe, numery telefonów komórkowych) zarówno podejrzanych, jak i świadków oraz pokrzywdzonych została w pełni upubliczniona. Ten temat był przedmiotem licznych komentarzy w Internecie (warto np. prześledzić dyskusję na stronie www.vagla.pl; por. Postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie Redwatch na Wikileaks.org).

Co do meritum decyzji o umorzeniu to faktycznie na pozór wydaje się on kontrowersyjna. Są w niej wymienione liczne osoby, które bezpośrednio lub pośrednio wspierały działalność redwatch.info, a jednak osoby te nie zostały oskarżone. Po pierwsze, decyzja Prokuratury Okręgowej w Warszawie wobec osób przebywających w USA oraz redagujących stronę (Thomas D.) oraz które zarejestrowały serwer (Bartłomiej K.) motywowana była tym, że w miejscu popełnienia czynu (umiejscowienie serwera – Stany Zjednoczone) głoszenie treści tego typu nie stanowi przestępstwa. W przypadku natomiast gróźb karalnych, to z jednej strony w wielu przypadkach prokuratura nie mogła w sposób wykluczający wszelką wątpliwość powiązać właścicieli telefonów komórkowych z autorami SMS-ów (np. świadkowie twierdzili, że pożyczali telefon innym osobom) czy część gróźb wysyłana była z bramek internetowych lub z numerów nieprzypisanych do konkretnej osoby. W przypadku jednak niektórych osób śledztwo odniosło sukces i prokuratura wyłączyła poszczególne czyny gróźb karalnych do odrębnych postępowań celem skierowania aktów oskarżenia (czy postępowania przed sądami dla nieletnich). Nie wiem niestety jak się te sprawy skończyły.

Niemniej jednak to postanowienie wskazywało, że główny problem, a więc istnienie serwera z faszystowskimi treściami i groźbami karalnymi na serwerze amerykańskim jest nie do rozwiązania. Powstaje jednak pytanie czy jest to porażka prokuratury czy też raczej po prostu konsekwencja funkcjonowania Internetu i różnych porządków prawnych obowiązujących na całym globie.

Warto jednak podkreślić, że postanowienie o umorzeniu nie oznaczało wcale zakończenia sprawy redwatch dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. Po ponad trzech miesiącach od powyższego umorzenia, dnia 15 grudnia 2009 r. drugi akt oskarżenia wobec Andrzeja P., Bartosza B i Mariusza T. do sądu w Szczecinie. Później sprawa została przeniesiona do Sądu Okręgowego we Wrocławiu. Tym razem nie było żadnych zastrzeżeń i proces mógł się rozpocząć.

Skierowanie skutecznego aktu oskarżenia do sądu (który nie został zwrócony prokuraturze) i rozpoczęcie procesu wydaje się być najważniejszą rzeczą jaka się zdarzyła w sprawie. Paradoksalnie została praktycznie przemilczana przez media, a wiele osób wciąż żyje w przeświadczeniu, że postępowanie prokuratury do niczego jednak nie doprowadziło. Tymczasem w sprawie odbyło się już kilka rozpraw, a na ławie oskarżonych siedzą trzy osoby. Akta postępowania liczą sobie 11 tomów akt i ponad 12 tys. stron. Helsińska Fundacja Praw Człowieka stara się monitorować proces i na bieżąco informować o jego przebiegu. Naszym obserwatorem jest dr Anna Śledzińska-Simon.

Akt oskarżenia dotyczy popełnienia czynów polegających na nawoływaniu do stosowania przemocy lub groźby bezprawnej wobec osób z powodu ich przynależności narodowej, rasowej, etnicznej, politycznej lub wyznaniowej (art. 119 par. 2 kk) oraz publicznym propagowaniu ustroju faszystowskiego i nawoływaniu do nienawiści (art. 256 kk), a także publicznej zniewadze grup lub osób z powodu ich przynależności (257 kk) oraz nieuprawnionym przetwarzania danych wrażliwych (art. 49 ust. 2 ustawy o ochronie danych osobowych). Nie wchodząc w szczegóły są to czyny zagrożone m.in. karą pozbawienia wolności.

Obrona oskarżonych próbowała podnosić na początku procesu, że ze względu na umieszczeniu strony na serwerze amerykańskim nie jest możliwe poniesienie odpowiedzialności za treści na niej zawarte. Sąd postanowił oddalić ten wniosek, powołując się na doktrynę, zgodnie z którą w przypadku przestępstw formalnych decyduje miejsce zamieszkania sprawcy, czyli miejsce skąd została wysłana treść oddziałująca na system znajdujący się za granicą.

Z postępowania przygotowawczego wynika, że jeden z oskarżonych może być jednym z czołowych osób Krew i Honor w Polsce, administratorem stron, drugi grafikiem, a trzeci tłumaczem i autorem tekstów umieszczanych na tych stronach.

W świetle rozpraw, które jak dotychczas się odbyły, najistotniejsze wydają się być zeznania Macieja G. z 12 maja 2010 roku.

W swoich zeznaniach świadek potwierdził powiązania dwóch pierwszych oskarżonych z ruchem faszystowskim. Wyjaśnił także, w jaki sposób funkcjonowało środowisko, z którego wywodzą się oskarżeni. Spotykali się oni na zamkniętych koncertach, o których wiedzieli tylko nieliczni członkowie stowarzyszenia. W ten sposób chciano nie dopuścić do wycieku informacji. Następnie data takiego spotkania był przekazywany za pomocą Internetu. Jednak nawet dostateczna wiedza na temat terminu takiego koncertu mogła okazać się niewystarczająca. Aby dostać się do środka potrzebne było poparcie któregoś z członków organizacji.

Niemniej ważna była ostatnia rozprawa w sprawie, z dnia 9 września 2010 r. Zeznawał Tomasz M. – policjant, który brał udział w czynnościach zatrzymania oskarżonych Andrzeja P. i Bartosza B. oraz zabezpieczenia w ich mieszkaniach komputerów oraz telefonów komórkowych.

Kolejna rozprawa odbędzie się 14 października 2010 r. Być może do końca roku uda się zakończyć proces przed sądem I instancji.

Istotną kwestią wydaje się także być sposób funkcjonowania Blood & Honour. Nie działają oni z ramienia żadnego legalnego stowarzyszenia, stąd nie można tej organizacji rozwiązać czy zdelegalizować.

Oczywiście w przypadku odkrycia działalności takich organizacji jak Blood & Honour czy strony redwatch pojawia się zawsze pytanie dlaczego taka organizacja w ogóle działa, czy można ją rozwiązać. Problem w tym, że tego typu inicjatywy jak Blood & Honour są zupełnie prywatne. Są wynikiem porozumienia kilku osób, działają w całkowitym podziemiu i doskonale zdają sobie sprawę z nielegalności. Jest to zupełnie inna sytuacja niż działalność organizacji neofaszystowskich, które najczęściej rejestrują swoją działalność odwołując się do względnie neutralnego programu czy misji organizacji (np. dziedzictwo Narodu Polskiego). Dopiero z ich działalności można wyciągnąć wnioski, że tak naprawdę chodzi o co innego – promowanie faszyzmu. W takiej sytuacji może wkroczyć sąd i zakazać działalności. Tak się zresztą niedawno stało w przypadku ONR w Brzegu, która to organizacja została zdelegalizowana przez Sąd Okręgowy w Opolu w październiku 2009 r. Było to następstwem skazania członków organizacji za wykonywanie gestu faszystowskiego. W przypadku Blood & Honour jedyne co jest możliwe to skazanie twórców tej inicjatywy, bo sama organizacja jest niezarejestrowana.

Organizacja Blood & Honour występuje nie tylko w Polsce, ale także w Anglii, Hiszpanii czy w Niemczech.

Blood & Honour jest jedną z najbardziej niebezpiecznych organizacji neofaszystowskich, otwarcie promującą rasizm i antysemityzm. Jej główna działalność koncentruje się w Wielkiej Brytanii oraz w Niemczech. Oprócz zarządzania stroną językową redwatch (dostępną w wielu krajowych odmianach), aktywnie działa na rzecz promocji własnej działalności (koszulki, radio internetowe, koncerty, dystrybucja nagrań, książek itd.). Z Blood & Honour powiązana jest organizacja Combat 18, która stanowi coś w rodzaju oddziałów „zbrojnych”, bojówki dokonującej różnego rodzaju ataków, w tym terrorystycznych.

Prześledźmy sposób funkcjonowania ich witryny. Z jakich środowisk wywodzą się osoby, których dane znalazły się na stronie redwatch.info?

W znacznej mierze są to osoby związane z ruchem LGBT. Oczywiście są także osoby o odmiennym kolorze skóry, związane z ruchami lewicowymi jak anarchiści czy komuniści. Co do samego wpływu strony, to bez wątpienia (wykazało to postępowanie przygotowawcze w sprawie) liczne były telefony, SMS-y oraz wiadomości mailowe z pogróżkami w stosunku do liderów ruchu organizacji antyfaszystowskich czy LGBT. Numery ich telefonów są na stronie i to powodowało ich nękanie i próby zastraszania.

Warto jednak pamiętać, że dotknięte były nie tylko te osoby, które rzeczywiście stały się celami tych słownych ataków. Dla wielu osób, już samo pojawienie się nazwiska na stronie stwarzało poczucie braku bezpieczeństwa. Nawet jeżeli nic się nie dzieje, to sam fakt bycia na takiej stronie w określonej aureoli powoduje niepokój przed napiętnowaniem przez osoby związane z ruchem faszystowskim. Ten aspekt jest równie ważny, jak przemoc fizyczna czy psychiczna.

Dlaczego głównie są to osoby charakteryzujące się orientacją inną niż heteroseksualna? Nazizm jako ideologia zawierał w sobie takie hasła jak: rasizm, antysemityzm i nacjonalizm. Niewątpliwie homoseksualizm także był potępiany, jako zachowanie niezgodne z naturą, ale raczej ta kwestia nie była uważana za najistotniejszą. Z czego może wynikać taka zmiana strategii neonazistów w dzisiejszych czasach?

Greg Czarnecki, jeden z liderów Kampanii Przeciw Homofobii, napisał poważną pracę naukową, w której stwierdził, że homofobia jest czymś co zastąpiło antysemityzm (por. Gregory E. Czarnecki, Analogies of Pre-War Anti-Semitism and Present-Day Homophobia in Poland, [w:] Roman Kuhar, Judit Takacs (red.) Beyond the Pink Curtain. Everyday Life of LGBT People in Eastern Europe, Mirovni Institut, Ljublana, 2007, str. 327 – 344.). To właśnie w osobach homoseksualnych poszukuje się obecnie zagrożenia dla tradycyjnych wartości rodzinnych, religii, trwałości narodu. To właśnie osobom homoseksualnym (tak samo jak Żydom) przylepia się etykietkę osób chorych psychicznie, niepełnowartościowych. To w nich upatruje się wszechobecnego spisku (częste przywoływanie rzekomego „lobby gejowskiego”) czy źródeł rozwiązłości moralnej lub seksualnej i zmiany obyczajów w tej sferze życia. Nie bez przyczyny pojawiają się porównania do pedofilii czy zoofilii. Co gorsza, w tego typu retoryce gustują także partie uważane za prawicowe (przynajmniej w Polsce), co tym bardziej stwarza przyzwolenie dla radykalizmu ze strony organizacji neofaszystowskich. Słowem, organizacje czy partie tego typu zawsze dla swojej działalności potrzebują wroga, tak aby mieć punkt odniesienia definiujący sens ich istnienia. W Polsce osoby homoseksualne stały się o wiele łatwiejszym wrogiem niż mniejszości narodowe czy etniczne, a szczególnie Żydzi.

A czy można już mówić o wzroście zainteresowania partiami neonazistowskimi oraz partiami skrajnej prawicy? Szczególnie niepokojąca sytuacja wydaje się narastać w Niemczech, gdzie partia odwołująca się do ideologii nazistowskiej zyskuje na poparciu. Na razie są to liczby niewielkie, ale sam fakt jest już mocno alarmujący.

Wydaje mi się, że największe zagrożenie obecnie to sytuacja w Europie Środkowo-Wschodniej. Wzrost znaczenia ruchów prawicowych czy centroprawicowych spowodował powstanie miejsca na scenie politycznej dla radykalnej prawicy. Na Węgrzech duże sukcesy odnotowała jawnie paramilitarna grupa Gwardia Węgierska utworzona przez partię Jobbik. Partia ta odniosła duży sukces w ostatnich wyborach parlamentarnych, zdobywając ponad 16% głosów. Bez wątpienia znaczenie dla sukcesu tej partii miała otwarcie nacjonalistyczna polityka Węgier wobec sąsiadów (szczególnie Słowacji i Rumunii, gdzie mieszka wielu Węgrów), marzenia o powrocie wielkich Węgier, ale także duży poziom nietolerancji wobec dużej mniejszości romskiej. Np. ostatnio partia Jobbik postulowała do budowania obozów zamkniętych dla Romów. Z kolei w Holandii popularność zdobywa działalność Geerta Wildersa, powszechnie znanego ze swoich antyislamskich wystąpień. Niemcy nie są tutaj także wyjątkowe. NPD nie odnosi sukcesów w wyborach na poziomie federacji, ale wprowadza swoich przedstawicieli do rad komunalnych.

Wróćmy może jeszcze do kwestii odpowiedzialności karnej za mowę nienawiści. Z jednej strony mamy wzrost znaczenia organizacji jawnie homofobicznych. Z drugiej strony art. 256 kodeksu karnego (propagowanie totalitarnego ustroju państwa i nawoływanie do nienawiści) nie został rozszerzony na tyle, żeby obejmował ochroną także osoby o innej orientacji seksualnej. Gdyby tak się stało, sytuacje z wykorzystaniem mowy nienawiści wobec homoseksualistów byłyby ścigane z urzędu. Dlaczego to w dalszym ciągu nie zostało uzupełnione?

Od lat podejmowane są różne działania mające na celu zwrócenie uwagi na ten problem – nierównego traktowania różnych mniejszości w art. 256 i 257 k.k. Nie są w nim uwzględnione (a tym samym chronione przed mową nienawiści) mniejszości seksualne, ale także osoby niepełnosprawne. Tymczasem ich ten problem żywotnie dotyczy.

Moim zdaniem przyczyna tego stanu leży w braku zrozumienia problemu mowy nienawiści wobec osób homoseksualnych ze strony Rządu RP, ale także z ogólnej niechęci zajmowania się jakimikolwiek kwestiami dotyczącymi dyskryminacji. Trzeba zauważyć, że Rząd RP przyjął projekt ustawy antydyskryminacyjnej dopiero teraz, kiedy pojawiło się bardzo wyraźne zagrożenie ukarania przez Komisję Europejską za niewdrożenie dyrektyw unijnych. Rząd RP nie ma przemyślanej polityki przeciwdziałania dyskryminacji i to przekłada się także na brak zmian legislacyjnych.

Gdyby taka zmiana nastąpiła, to zdecydowanie wzmocniłoby to ochronę osób homoseksualnych. W przypadku np. skandowania haseł homofobicznych na demonstracjach (typu „Pedały do gazu”) prokuratura miałaby obowiązek z urzędu prowadzić takie sprawy, identyfikować sprawców, oskarżać itd. Dokładnie tak samo jak to robi w przypadku gestów faszystowskich czy skandowania haseł rasistowskich. Prokuratura nie jest może najbardziej efektywna w ściganiu tego typu przestępstw, ale ostatnio zmienia się to na lepsze.

Zmiana kodeksu karnego miałaby także znaczenie symboliczne. Wskazywałaby wyraźnie, że osoby homoseksualne i transseksualne to mniejszość zasługująca na szczególną ochronę ze strony państwa. Byłaby zatem potwierdzeniem wartości konstytucyjnych w postaci zakazu dyskryminacji ze względu na jakąkolwiek przyczynę.

Czy zatem – wobec braku tych przepisów – homoseksualiści są w ogóle w stanie bronić się przed przejawami nienawiści wobec nich?

W większości sytuacji – kiedy akt mowy nienawiści ma charakter publiczny i znana jest tożsamość sprawcy – są w stanie się bronić. W Polsce mamy całą plejadę środków, z których można by skorzystać. Istnieje możliwość skierowania prywatnego aktu oskarżenia na podstawie artykułu 212 kodeksu karnego o zniesławienie. Jako przykład mogę przytoczyć historię z Poznania. Cztery lesbijki doprowadziły do ugody w procesie, na podstawie której politycy Prawa i Sprawiedliwości musieli przeprosić za swoje porównania homoseksualizmu do nekrofilii, zoofilii i pedofilii. Możliwe jest także wytoczenie powództwa o ochronę dóbr osobistych. Najlepszym przykładem skuteczności takiego środka jest sprawa Ryszarda Giersza z Wolina, który pozwał swoją sąsiadkę, która nieustannie nękała go nienawistnymi komentarzami. Sprawę wygrał.

A gdyby organy krajowe nie zapewniły poszkodowanym ochrony, to czy mogą oni zwrócić się w stronę prawa międzynarodowego, a szczególnie Europejskiej Konwencji Praw Człowieka? Na ile Europejski Trybunał Praw Człowieka byłby skuteczniejszy niż sądy krajowe?

Sądy międzynarodowe działają wtedy kiedy zawodzą mechanizmy krajowe. To oznacza, że osoby poszkodowane mową nienawiści powinny dochodzić odpowiedzialności przed sądami krajowymi. Dopiero wtedy kiedy się to nie uda mogą rozważyć skierowanie sprawy do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mogłyby np. podnosić zarzut naruszenia art. 8 (prawo do poszanowania życia prywatnego) oraz art. 14 Konwencji (zakaz dyskryminacji) i twierdzić, że państwo nie zrealizowało pozytywnego obowiązku zapewnienia odpowiedniej ochrony przed mową nienawiści. Takich spraw jeszcze nie jest wiele, ale wydaje się, że system Konwencji będzie się rozwijał w kierunku takiej właśnie pozytywnej ochrony jednostek przed mową nienawiści, szczególnie jeśli nie zadziałają krajowe mechanizmy.

Wielokrotnie natomiast do Trybunału w Strasburgu zwracały się osoby skazywane za mowę nienawiści. Twierdziły, że naruszona została ich wolność słowa. W większości takich spraw Trybunał w Strasburgu uznawał skargi za niedopuszczalne oraz za stanowiące przykład nadużycia praw gwarantowanych Konwencją (art. 17 Konwencji). Trybunał podkreśla zazwyczaj, że cały system Konwencji oparty jest na tolerancji, pluralizmie, poszanowaniu różnorodności i mniejszości. Osoby, które przeczą tym wartościom, a w istocie dążą do zniszczenia tego systemu przez promocję faszyzmu czy nienawiści na tle rasowym, nie mogą zasługiwać na ochronę na gruncie Konwencji.

Z powyższych względów jakikolwiek faszysta powołujący się na wolność słowa przy głoszeniu swoich poglądów nie ma racji. To nie jest korzystanie z wolności słowa, ale działanie stanowiące nadużycie tego prawa.

Skierujmy na chwilę uwagę na hasło wolności słowa, a szczególnie na kwestie jej postrzegania w Europie i w Ameryce. W toku postępowaniu w sprawie redwatch.info ustalono, że od pewnego momentu strona ta znajduje się na amerykańskich serwerach. Polska policja złożyła wniosek do FBI o zamknięcie strony, jednak otrzymała odpowiedź negatywną. Biuro Obrotu Prawnego z Zagranicą Ministerstwa Sprawiedliwości – opierając się na informacji uzyskanej od Departamentu Stanu USA – poinformowało, że przestępstwa z art. 256 (propagowanie totalitarnego ustroju państwa i nawoływanie do nienawiści) i art. 257 (znieważenie) kodeksu karnego prawa polskiego nie stanowią przestępstwa w Stanach Zjednoczonych, ponieważ zgodnie z pierwszą poprawką do amerykańskiej konstytucji są chronione jako prawo do wolności słowa. Jaka jest geneza tych znaczących rozbieżności w podejściach do tej kwestii?

Mówiąc w dużym skrócie, w Ameryce dopóki nie wypowiada się poglądów czy sądów, które powodowałyby jasne i natychmiastowe niebezpieczeństwo, są one dopuszczalne. To podejście zakłada, że mamy do czynienia z wolnym rynkiem idei i wolni obywatele, jako ludzie rozsądni wybiorą sobie to, co im odpowiada. Mamy całą gamę ideologii: z jednej strony komunizm, z drugiej faszyzm ale także różne inne, które dążą np. do wysadzenia w powietrze całej Ameryki. Amerykański model zakłada, że na tym polega wolność słowa, o ile nie prowadzi ona do natychmiastowego niebezpieczeństwa. Nacisk położony jest na działanie. Standardem w tej kwestii jest sprawa Brandenburg v. Ohio, 395 U.S. 444 (1969). Co do zasady dozwolony jest każdy rodzaj wypowiedzi, o ile nie powoduje on nagłego i oczywistego niebezpieczeństwa (clear and present danger). Przykładem może być np. nawoływanie grupy ludzi do ataku na siedzibę jakiejś mniejszości. Słowem, Amerykanie zajmują się bardziej tym jakie konkretne skutki może wywołać określona wypowiedź w konkretnych okolicznościach niż ogólną i abstrakcyjną analizą treści każdej wypowiedzi, która zawiera wątki nienawistne.

Natomiast w Europie głównie ze względu na tragedię drugiej wojny światowej, podejście jest inne. Zakłada się, że ze względu na wartość takich haseł jak: tolerancja, pluralizm i przede wszystkim równość wszystkich obywateli wobec prawa trzeba wykluczyć pewien typ poglądów z debaty publicznej. Mówi się, że pewne poglądy są niedopuszczalne, ponieważ z punktu widzenia historycznego doprowadziły one do drugiej wojny światowej, a mogą także doprowadzić do unicestwiania jakichś grup społecznych czy narodowościowych. To podejście nawiązuje do koncepcji wojującej demokracji („militant democracy”) stworzonej przez Karla Loewensteina jeszcze w latach 30-tych, jak obserwował rozwijający się faszyzm w Niemczech. Wynika z niej, że każdy system demokratyczny powinien posiadać środki służące jego obronie przed unicestwieniem. Takie środki to właśnie zakaz mowy nienawiści czy zakaz istnienia partii faszystowskich, wprowadzone i egzekwowane w systemach prawnych poszczególnych państw (szczególnie w Niemczech, ale także w Polsce – np. art. 13 Konstytucji).

Przekładając te ogólne rozważania na sprawę redwatch.info można stwierdzić, że sprawa tocząca się obecnie w sądzie to właśnie przejaw tej „wojującej demokracji” – broniącej wszystkich pokrzywdzonych osób, które się na niej znalazły oraz odstraszającej od podobnego typu praktyk w przyszłości. Problem jednak w tym, że nawet jeśli konkretni autorzy strony nie będą dalej prowadzili tej działalności, to mogą się na ich miejsce pojawić następcy. Tymczasem Internet jest praktycznym narzędziem pozwalającym na tego typu działalność – narzędziem przekraczającym bariery systemów prawnych poszczególnych państw.

Jak ten problem rozwiązać? Jedno rozwiązanie to wprowadzanie rejestru stron niedozwolonych, do których polski czytelnik mógłby się w ogóle nie dostać, nawet jakby zostały umiejscowione na serwerze amerykańskim . Taki pomysł pojawił się i był przedmiotem poważnej dyskusji w następstwie tzw. afery hazardowej. Przy okazji ograniczania dostępu do wirtualnych kasyn, rząd chciał w ten sam sposób ograniczyć dostęp do stron faszystowskich. Pomysł jednak upadł, bo w istocie stworzyłby narzędzie dla cenzury Internetu. Teoretycznie stworzenie bariery dostępowej do stron z określonymi treściami jest możliwe. Jednakże w ten sposób daje się rządowi narzędzie do poważnej ingerencji w treść Internetu. Nawet jeżeli może to służyć w założeniu dobrym celom, to w praktyce równie dobrze może ulec wypaczeniom. Nietrudno wyobrazić sobie rząd blokujący dostęp do portali gejowskich, jako zagrażających dobru rodziny czy młodocianych. Z tych względów lepiej żadnych „rejestrów” o naturze cenzorskiej nie tworzyć. Dobrze, że rząd po protestach internautów z tego pomysłu zrezygnował.

Drugie rozwiązanie to karanie. Strony typu redwatch.info bazują na pewnym gronie autorów, którzy dostarczają do nich informacji. Jeżeli uda się ich zidentyfikować, a następnie ukarać to może będzie to nauczka dla nich samych, ale także dla innych osób, że taka działalność nie jest bezkarna. Nawet w dobie Internetu tzw. funkcja prewencyjna odpowiedzialności karnej ma swoje znaczenie społeczne.

Adam Bodnar jest doktorem nauk prawnych, adiunktem w Zakładzie Praw Człowieka WPiA UW, sekretarzem Zarządu oraz szefem działu prawnego Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Jest jednym ze współredaktorów (obok R. Wieruszewskiego, M. Wyrzykowskiego oraz A. Gliszczyńskiej-Grabias) publikacji pt. Mowa nienawiści a wolność słowa. Aspekty prawne i społeczne, która ukaże się w październiku 2010 r. nakładem Wydawnictwa Wolters Kluwer.

Źródło: http://prawo.vagla.pl/node/9243