Obraz podzielonej na pół Polski z epoki zabójstwa z 1922 r. to przecież obraz dzisiejszy. Już wtedy Maria Dąbrowska zapisała, że dokonała „wstrząsającego” dla niej „odkrycia”, że „naród nasz składa się z dwu narodów, które język ust mają wspólny, ale nie język ducha”. O książce Patryka Pleskota „Zabić Prezydenta” pisze prof. Marcin Kula.
Zapraszamy także do zapoznania się z biogramem – Gabriel Narutowicz, pierwszy Prezydent RP (1865 – 1922)

Marcin Kula

Historia trwająca, czy aktualizowana?

Patryk Pleskot, Niewiadomski. Zabić Prezydenta, Demart, Warszawa 2012, s. 440 (seria: Biografie przeklęte)

Historia się nie powtarza… ale czasem trwa. Patryk Pleskot napisał biografię zabójcy prezydenta Narutowicza, którą czyta się jak książkę o sprawach dzisiejszych. Może to być oczywiście wynikiem opętania czytelnika lub/i autora przez współczesność. Niemniej jednak wrażenie aktualności narzuca się przy lekturze. Ten, zarysowany przez Pleskota, obraz podzielonej na pół Polski z epoki zabójstwa z 1922 r. to przecież obraz dzisiejszy. Już wtedy Maria Dąbrowska zapisała, że dokonała „wstrząsającego” dla niej „odkrycia”, że „naród nasz składa się z dwu narodów, które język ust mają wspólny, ale nie język ducha”1. Po latach, po zaskakująco dobrym wyniku wyborczym Stanisława Tymińskiego, podobną myśl o Polsce powtórzył Jerzy Jedlicki2. Również dziś trudno powstrzymać się przed obserwacją o trwaniu takiego podziału, gdy patrząc dookoła czytamy jednocześnie u Pleskota jak to jeden z obozów politycznych uważał siebie za Polskę i tylko siebie za naród. Jak ów obóz fakt, że ktoś inny został prezydentem, uważał za przypadek, czy pomyłkę historii. Gdy czytamy jak to Narutowiczowi nie chciano się ukłonić, deklarowano jego bojkot.

Kiedy czytałem Pleskota przypomniał mi się zapis w dzienniku Jerzego Stuhra, poczyniony przezeń 21 października 2011 r.: „Jedna pani, której nie wybrano do sejmu, co ona uważa za skandal, bo jest wdową po ofierze smoleńskiej, oświadczyła dziennikarzom: „Rząd PO nie został wybrany przez naród, tylko przez społeczeństwo. Narodem jesteśmy my!”3.

Drugi wątek trwającej historii to pojawianie się kolejnych ludzi nawiedzonych, uznających się za obdarzonych misją dziejową, uważających się za mężów opatrznościowych, z nadzwyczajnie przerośniętym ego. Czasem były to zupełne zera i frustraci (Hitler, Breivik), czasem nie zera i – nie wiadomo dlaczego – też frustraci (Niewiadomski!). To ludzie wołający, że miniony czas zmarnowano, że trzeba uzyskać prawdziwą wolność, że mnóstwo można by zrobić, gdyby nie złe i ciemne siły. To ludzie wręcz przeinaczający fakty w imię własnej, fanatycznej wizji. To osoby przekonane, że poruszą naród, pokażą, ku czemu to wszystko idzie. Działanie takich ludzi nie musi prowadzić do tragedii na miarę czynu Breivika, ani do hekatomby na miarę II wojny. Niektórzy z nich w jakichś aspektach warstwy krytycznej swego dyskursu mogą mieć nawet rację. Zawsze jednak bardzo boję się ludzi maszerujących w imię „obudzenia” narodu. To groźne hasło w ustach demagogów i wodzów.

Trzeci i najważniejszy wątek spraw dzisiejszych, o którym pomyślałem, gdy czytałem Pleskota, to kwestia czy państwo ma być państwem narodu, czy obywateli. Czy ma to być państwo narodu etnicznego (mniejsza już co to słowo znaczy!), w którym „innych” toleruje się w najlepszym wypadku jako gości? Czy ma to być państwo obywateli? Wątkiem powracającym przy wyborze Narutowicza, a także do końca w wypowiedziach Niewiadomskiego, był zarzut, że prezydent został wybrany głosami nie polskimi. Otóż pytanie o podejście dziś do mniejszości narodowych, w praktyce przede wszystkim do mniejszości muzułmańskiej w krajach zachodnich, jest co do istoty identyczne z pytaniem o miejsce mniejszości narodowych w Polsce międzywojennej. Muzułmanie nie wyjadą z Europy Zachodniej do swoich krajów. Madagaskaru też się dla nich nie znajdzie. Wymordowania ich, jak Hitler Żydów, chyba nikt nie będzie pożądał (miejmy nadzieję!). No więc co? Jakie miejsce mają zajmować – i to nie tylko oni, ale ich dzieci urodzone na miejscu? Na dodatek, nie ma co udawać: to nie jest grupa bezproblemowa. Zwłaszcza w obecnej sytuacji gospodarczej, kiedy większości ludzi nie jest łatwo, tej grupie, jako mniejszościowej, jest tym ciężej. Niejedno miasto francuskie przeżyło już zamieszki wywołane przez młodzież muzułmańską, pewno w dużym stopniu bezrobotną.

Niedawno spacerowałem w podparyskim miasteczku Saint Denis. Szedłem po ulicy prawie wyłącznie muzułmańskiej. Akurat tam ciekawym elementem sprawy jest istnienie w tym miasteczku jednej z najwspanialszych katedr francuskich, gdzie chowa się królów Francji. Meczetu obok niej jeszcze nie postawiono. Wcześniej czy później pojawią się jednak postulaty jego budowy, może zresztą już stoi, chwilowo gdzieś na uboczu. Muzułmanie z Saint Denis, czy skądkolwiek, nie zasymilują do tego stopnia, by stać się nierozpoznawalni. Nie chcą tego, z wiedzy socjologicznej wynika, że szanse na to mają zresztą nikłe. Przypuszczam, że niejeden Francuz też by tego nie chciał. W Polsce międzywojennej zauważono, że często wzbudzali niechęć nie tylko Żydzi tradycyjni, ale nieraz właśnie zasymilowani. Jak ktoś wtedy powiedział, niejednemu Polakowi mniej przeszkadzał Żyd na Nalewkach niż Żyd w Ziemiańskiej. Takie zjawisko zaobserwowano równie dobrze w wielu krajach wieloetnicznych: niechęć wobec mniejszości nieraz zwiększa się, gdy wychodzi ona ze swojej biedy i ze swego kręgu.

No więc jaka ma być przyszłość muzułmanów w Saint Denis? Mają tam żyć, rodzić się, pracować i umierać, nie mając pełnych praw tubylców? Ich dzieci mają uczyć się w szkołach o przodkach Galach? Gdy zaś te dzieci wystąpią o obywatelstwo, mają je otrzymać, czy nie? Gdy zaś – jeśli otrzymają – zagłosują nie tak, jak „prawdziwym Francuzom” się spodoba, mają usłyszeć, że przekraczają granicę, której nie powinni? Że zachowują się jak gość, który zacząłby przestawiać meble w mieszkaniu, do którego został zaproszony?
La vie n’est pas facile…

[1] Maria Dąbrowska, Dzienniki, red. Tadeusz Drewnowski, Czytelnik, Warszawa 1988, t. I, s. 382.
[2] Jerzy Jedlicki, Poniedziałek po bitwie, Gazeta Wyborcza 19 XI 1990.
[3] Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę… Dziennik czasu choroby, WL, Kraków 2012, s. 20.