W styczniu 2013 nakładem wydawnictwa Eneteia ukazała się książka „Zagłada chorych psychicznie. Pamięć i historia” pod red. Tadeusza Nasierowskiego, Grażyny Herczyńskiej, Dariusza Macieja Myszki.

Prezentujemy pochodzący z książki tekst autorstwa Ewy Kuryluk – „Norma – zabobon – getto – „eutanazja” Pożegnajmy raz na zawsze drzwi bez klamek”

      Za Kantem odróżniamy normę deskrypcyjną od normy preskrypcyjnej. Przykład normy opisowej to odpowiedź Alberta Einsteina na pytanie, jak stworzył teorię względności.
Normalny człowiek dorosły nie rozmyśla o problemach przestrzeni i czasu – odparł. – Uważa, że myślał o tym już w dzieciństwie. Ja rozwijałem się intelektualnie tak powoli, że przestrzeń i czas zajmowały moje myśli, kiedy stałem się dorosły*.
      Mówiąc „normalny człowiek dorosły”, Einstein miał na myśli normę deskrypcyjną: w dzieciństwie odbijał od normy statystycznej, czyli od przeciętności.
Gdyby mały Albert Einstein rozwijał się powoli w III Rzeszy i trafił do zakładu dla niedorozwiniętych dzieci, groziłaby mu „eutanazja” w pierwszej kolejności, gdyż nie mieścił się w normie „zdrowia psychicznego”, ani w normie „zdrowej rasy”. Mordercze normy preskrypcyjne wprowadził osobnik, o którym książkę pt. Austriacki katolik Adolf Hitler napisał Friedrich Heer, wybitny wiedeński historyk, zaprzyjaźniony z moim ojcem, a w rozmowie z nim zażartował, że Hitler miał bzika na punkcie tych norm, w których sam się nie mieścił: ideał wysokiego Skandynawa z niebieskimi oczami preskrybował, bo był kurduplem w typie Charlie Chaplina (który to podobieństwo wykorzystał w filmie Dyktator, grając na zmianę żydowskiego fryzjera i Führera); lustrację metryk przodków zarządził z obawy, że sam jest bękartem, a eksterminację pacjentów szpitali psychiatrycznych ze strachu przed domem wariatów.
Jest w tym żarcie sporo prawdy. Kompleks niższości przemienia się łatwo w nienawiść do innych, najczęściej do tradycyjnych kozłów ofiarnych.
Kto dąży do spojenia społeczeństwa nienawiścią, posługuje się zwykle zabobonem w nowym opakowaniu. By uzyskać społeczne poparcie dla „eutanazji” osób psychicznie chorych, rozpętano w Niemczech hitlerowskich propagandę, w której zabobon został opakowany „naukowo”. Cóż to za zabobon? Że człowiek psychicznie chory to trędowaty gorszego rodzaju, gdyż nie tylko roznosi chorobę zaraźliwą i nieuleczalną, lecz jest także nawiedzony przez demony. Nieszczęsnych chorych wyganiano w średniowieczu za mury miast, ładowano na statki bez prowiantu i sternika, więziono w wieżach i lochach, a gdy w Europie wygasł trąd, zamykano w leprozjach, by głodem i torturami „uwalniać” od demonów. W nowej wersji „naukowej”, głoszonej przez profesorów klinik psychiatrycznych i innych działaczy niemieckiego Towarzystwa Eugenicznego i Towarzystwa Higieny Rasowej, dziedziczne choroby psychiczne miały doprowadzić do degeneracji mentalnej całej ludzkości. By ją ocalić i uzdrowić, „naukowe autorytety” domagały się „eutanazji” „degeneratów” i „darmozjadów”.
Tradycyjny język strachu i pogardy wzbogacono w III Rzeszy, by zabobon wzmocnić, o nowe epitety i parabole, czerpane chętnie z kampanii o czystość, higienę i porządek. Chorych psychicznie zaliczano do nosicieli brudu i zarazy, określając ich mianem zarazków, pluskiew, szczurów, karaluchów, dżumy, pleśni, ropy, ekskrementu. W gazetach III Rzeszy, podobnie zresztą jak w antysemickiej i faszystowskiej prasie innych krajów europejskich, publikowano obok ilustracji Żydów krwiopijców, przerabiających na macę chrześcijańskie niemowlaki, obrazy monstrualnych wariatów. Artyści hitlerowskiej propagandy wzorowali się na eksponatach w gabinetach anatomicznych i zbiorach osobliwości, na fantastycznych elaboratach o dzikusach i dziwolągach, na sztuce groteskowej, fantastycznej i kościelnej. Psychicznie chorzy raz przypominają bestie, kiedy indziej podobni są do karłów, syjamskich bliźniąt, Murzynów czy małp, albo przywodzą na myśl zgraję grzeszników – odrażających pokrak i kalek, smażonych i ćwiartowanych w wizjach katolickiego piekła. Karykatury uzupełniano „naukowymi” dokumentami – zdjęciami, często spreparowanymi, krańcowych przypadków, pacjentów po operacji i w agonii, do cna przeżartych chorobą czy wykończonych „leczeniem” szpitalnym.
Propaganda hitlerowska, w pełni świadoma potęgi prasy, fotografii i radia, zaraziła pogardą dla osób psychicznie chorych nie tylko społeczeństwo niemieckie i kraje europejskie. Zaraziła cały świat. Zwolenników „eutanazji” przybywało w okresie międzywojennym wszędzie. I nic dziwnego. „Eutanazja” była logiczną konsekwencją bezprawia, panującego w europejskich i amerykańskich szpitalach, gdy wykonywano lobotomię i sterylizowano pacjentów – bez ich wiedzy i zgody, na prośbę rodziny lub, przeciwnie, w tajemnicy przed bliskimi.
Gdy ustawy norymberskie odżydziły już hitlerowskie Niemcy, przyszła kolej na ich „mentalne uzdrowienie”. Lecz „eutanazja” nie cieszyła się widać aż takim poparciem, bo nie weszła w życie prawnie, a decyzję o mordowaniu pacjentów w szpitalach psychiatrycznych podjęto w największej tajemnicy. W pierwszej kolejności zabijano już latem 1939 roku najbardziej bezbronnych: psychicznie chore dzieci. Po klęsce wrześniowej kontynuowano „eutanazję” w okupowanej Polsce. Później niemieckich pacjentów przywożono do polskich szpitali psychiatrycznych, a polskich pacjentów do szpitali niemieckich, i zabijano razem. Czy to samo działo się w innych krajach okupowanych przez III Rzeszę?
Hitlerowska „eutanazja” to sprawa znana od dawna, ale mało popularna i słabo zbadana. Dlaczego? Pewnie przede wszystkim dlatego, że społeczna pozycja osób chorych psychicznie jest niska. Są więc na szarym końcu długiej listy ofiar hitleryzmu. Wiele rodzin wstydziło się swoich zgładzonych chorych, po wojnie nie było komu ująć się za nimi. Natomiast ich katom – psychiatrom – tajemnica lekarska i uzależnienie personelu od lekarzy ułatwiły zatuszowanie zbrodni. Nawet jeśli dochodziło do procesu, często brakowało świadków. Historycy ustalą może w przyszłości, jaki procent zbrodniarzy ukarano, ilu wróciło do pracy w szpitalach niemieckich, ilu otworzyło praktyki prywatne w Buenos Aires czy Paragwaju, ilu dostało katedry uniwersyteckie i kształciło studentów – do niedawna. Póki żyli wykonawcy i zwolennicy „eutanazji”, trudno ją było badać. Dziś wymierają i wnet wyjdzie na jaw wiele nowych faktów.
Powojenna psychiatria została zarażona bakcylem „eutanazji”. W każdym zakładzie psychiatrycznym okupowanej Europy, w którym w czasie wojny zabijano pacjentów, a po wojnie nie ukarano ich morderców i kolaborantów oraz nie wymieniono całego personelu z epoki Zagłady, pokutował duch „eutanazji”. I budził grozę wśród chorych. Zabrało mi wiele lat, nim zrozumiałam, dlaczego moja mama – polsko‑niemiecka Żydówka ze Śląska, która po wojnie zachorowała psychicznie – ukrywała do zgonu zarówno swoje żydostwo, jak i chorobę psychiczną. Tak powstało tabu i trwa nadal.
W badaniach nad hitlerowską „eutanazją” trzeba nie tylko ustalić, ilu pacjentów poniosło śmierć w każdym szpitalu. Trzeba też ustalić ich nazwiska i imiona, daty i miejsca urodzenia. Jak? Zwracając się o pomoc do rodzin ofiar i okolicznej ludności. Niech ci, którzy stracili bliskich, już się ich nie wstydzą. Niech odzyskają nareszcie prawo do pamięci i żałoby. I niech to oni – rodziny, przyjaciele, znajomi – a nie władze, postawią we własnym zakresie, jeśli zechcą, nagrobną tablicę z nazwiskami ofiar w miejscu zbrodni, a w Zaduszki zapalą lampkę. Będzie to kroczek w stronę przeobrażenia mentalności – najpierw indywidualnej, a z czasem zbiorowej. Każdy szpital psychiatryczny, w którym w czasie wojny mordowano chorych, powinien zająć się odszukiwaniem ofiar swoich dawnych pacjentów z pomocą ich rodzin. I zrobić rachunek sumienia.
Choroba mamy i brata sprawiła, że poznałam nieludzkie warunki, jakie panowały w szpitalach psychiatrycznych aż do schyłku ubiegłego wieku. Pamiętam udrękę zamkniętych w ciasnocie pacjentów, których poza chorobą nie łączyło nic. Nie mieli nic własnego, żadnego zajęcia, prawa do niczego. Pamiętam głodowe wyżywienie i przeraźliwe skutki uboczne przedawkowywania leków uspokajających i nasennych. Faszerowano nimi pacjentów, by miał spokój personel, tak źle opłacony, że go zawsze brakowało. Pamiętam elektrowstrząsy bez znieczulenia i „leczenie” zębów polegające na ich wyrywaniu, czasem wszystkich na raz – jak mojemu bratu, gdy miał zaledwie trzydzieści lat. Pamiętam go w kaftanie, przywiązywanego pasami do łóżka bez materaca na całą dobę, bez wody. Wiem, jak łatwo było pozbawić osobę chorą prawa decydowania o sobie. Mnie zmusił do tego sąd. By odziedziczyć po mamie mieszkanie i zameldować w nim brata (gdy w końcu udało mi się zabrać go ze szpitala), musiałam go ubezwłasnowolnić, nie był bowiem w stanie uczestniczyć w przewodzie spadkowym.
W ostatniej dekadzie ubiegłego wieku zaczęłam działać na rzecz poprawy warunków w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach na prośbę dr Marii Pałuby, ówczesnej dyrektor szpitala, lekarki czułej na los swoich pacjentów i pragnącej im pomóc. Choć w zasadzie robić cokolwiek wydaje się słuszniejsze od nierobienia niczego, popadłam w konflikt, który gnębi mnie do dziś. Jest dla mnie bowiem oczywiste, że ten rodzaj powstałego w XIX wieku miasteczka‑getta powinien był przestać istnieć po II wojnie światowej, ja zaś powinnam się starać nie o polepszenie warunków w szpitalu w Tworkach, lecz o jego likwidację. Ale co w zamian?
Niech przestanie wreszcie pokutować przesąd, że świat bez chorób psychicznych byłby „zdrowszy” i „lepszy”! Psychiatrzy, przypominajcie waszym pacjentom, ich rodzinom i całemu społeczeństwu, że choroba psychiczna, jak zresztą każda choroba, to część naszej kondycji i człowieczeństwa. Zaburzenia psychiczne to nie tylko udręka i cierpienie. Każdy psychiatra miał i ma wśród swoich pacjentów znanych poetów, muzyków, malarzy, piosenkarzy, aktorów, wybitnych fizyków, matematyków, biologów, astronomów, inżynierów. Czy ich nazwiska trzeba trzymać w tajemnicy? Czy nie pora pochwalić się pacjentami, którzy, jak Stanisław Dutkiewicz i Waldemar Jampolski z Tworek, stali się w chorobie wybitnymi malarzami? Kult normy i zdrowia to zabobon. Wszystko, co ciekawe, odbiega od normy, każdy jest trochę chory, psychika jest płynna, a wszystko względne.
„Łatwiej rozbić atom niż zabobon”, skonstatował ze smutkiem Einstein. To prawda. Lecz musimy się postarać! Pożegnajmy więc raz na zawsze drzwi bez klamek.

_____________________________
* Cyt. za: C. Seelig, Albert Einstein. Leben und Werk eines Genies unserer Zeit, Zurich 1960.

 (tekst został opublikowany za zgodą autorki)