„Je**any cza**uch” – krzyczeli do Rashada z Azerbejdżanu młodzi mężczyźni, którzy zaatakowali go na ulicy. To miał być miły ostatni weekend, jaki obcokrajowiec przed powrotem do ojczyzny spędził w stolicy.

Kiedy spotykamy się w kawiarni, Rashad Aliyev pije kawę lewą stroną ust. Prawą część wargi wciąż ma w szwach, a jego policzek jest opuchnięty i siny. Nie spodziewał się, że ostatni dzień pobytu w Warszawie – wyjeżdża w środę 28 sierpnia wieczorem – spędzi na rozmowie o tym, jak w polskiej stolicy został pobity.

Do Warszawy przyjechał z Baku, stolicy Azerbejdżanu. Dwa lata temu zaczął studia magisterskie z informatyki na Politechnice Warszawskiej. W czerwcu dostał dyplom, ale został w Polsce na wakacje.

W minioną sobotę, która miała być ostatnią przed powrotem do Azerbejdżanu, razem z kolegą z Ukrainy wyszli do miasta. Czas spędzili w Śródmieściu. Wieczór mijał w sympatycznej atmosferze. Do czasu. O tym, co dokładnie wydarzyło się potem, wiemy dzięki nagraniu z monitoringu. 

Niedługo po północy, Rashad i jego kolega weszli do całodobowego sklepu przy ul. Pięknej w Śródmieściu. Azer kupował wodę, Ukrainiec piwo. W środku było tłoczno. Przed dwójką obcokrajowców, zakupy robiła grupa młodych mężczyzn i kobieta. – Byłem odwrócony do nich plecami, gdy zaczęli między sobą wymieniać rasistowskie żarty na mój temat. Mówili „Polska dla Polaków”, a mnie nazywali „je*anym cza**uchem” – wspomina Rashad.

Napięcie w sklepie rosło. Jeden z młodych mężczyzn podszedł do Rashada i powiedział: „Chodź pod sklep cza**uchu, to się policzymy”. Polacy wyszli ze sklepu i w większej grupie, już 10-osobowej, czekali na obcokrajowców. Wszyscy byli ubrani w modne ubrania, niektórzy w koszulkach z logotypami drogich marek. Na nagraniu widać ich twarze – my je na potrzeby tej publikacji zamazaliśmy.

– Gdy płaciłem w sklepie, oni z zewnątrz machali do mnie rękami i krzyczeli „fuc**ng muslim” [je**any muzułmaninie – red.]. Dla mnie, jako ateisty, było to jeszcze bardziej absurdalne – wspomina nasz rozmówca.

Mimo tych zaczepek cały czas był dobrej myśli. Przez dwa lata pobytu w Polsce podobne groźby słyszał już wielokrotnie. I prawie zawsze kończyły się tylko na słowach. Dlatego nie ukrywał się w sklepie, nie szukał pomocy. Wyszedł na ulicę. W tym momencie Rashad zniknął z kadru, a młodzi Polacy poszli za nim.

– Jeden z nich zaatakował mnie od tyłu. Dostałem w głowę czymś twardym, ale nie potrafię powiedzieć, czy była to pięść, czy butelka. Upadłem na ziemię i chyba od razu straciłem przytomność. Zaczęli mnie bić rękoma i kopać – opowiada napadnięty Azer.

Jego kolega z Ukrainy nie był w stanie samodzielnie nic zrobić, stał jak sparaliżowany. Bandyci okładali Rashada przez około minutę. Najcięższe ciosy dostał w twarz, ucho, potylicę i ramię. Po wszystkim napastnicy odeszli, zostawiając swoją ofiarę na ziemi. Rannym mężczyzną zainteresował się przypadkowy przechodzień i sprzedawca z pobliskiego sklepu. Udało im się zatrzymać karetkę, która przejeżdżała akurat w okolicy.

Ratownicy zabrali Azera do szpitala MSWiA, gdzie lekarze zszyli mu wargę i ucho. – Głowa bolała mnie tak, że nie przespałem nawet minuty – wspomina.

Ze szpitala został wypisany rankiem następnego dnia. Od razu postanowił zawiadomić o napaści policję. Najpierw pojechał na komendę na Ursynowie, skąd został skierowany na ul. Wilczą, czyli do komendy, która obejmuje okolicę, gdzie doszło do ataku. – W trakcie rozmowy policjant zapytał mnie, jak długo będę jeszcze w Polsce. Gdy powiedziałem, że wyjeżdżam za trzy dni, zasugerował, że jeśli złożę zawiadomienie o przestępstwie, powinienem zostać jeszcze przez miesiąc. W dobie internetu i maili, wydało mi się to całkowicie absurdalne – jeszcze dziś denerwuje się Rashad.

Wyszedł z komendy z postanowieniem znalezienia prawnika, który go w tej sprawie wspomoże. Ale koszty zatrudnienia adwokata go przerosły. Najniższa cena, jaką dostał w odwiedzanych kancelariach, to 2 tys. zł za towarzyszenie na komendzie i 10 tys. zł za dalsze pełnomocnictwo. Złożył więc zawiadomienie samodzielnie. Do nagrania z monitoringu dotarł sam.

Więcej w Wyborczej