Grupa młodych osób postanowiła powstrzymać przejazd ulicami Warszawy furgonetki, z której wygłaszane były treści obrażające środowisko LGBT. Blokada, którą urządzili zaprowadziła kilkoro z nich na ławę sądową.

Oskarżony to 30-letni doktorant Uniwersytetu Warszawskiego i aktywista LGBT. Prokuratura zarzuca mu popełnienie domniemanych czynów chuligańskich, które mają związek z uszkodzeniem homofobicznej furgonetki.

Zdarzenie, które zaprowadziło go na ławę sądową, miało miejsce w czerwcu 2020 na Wilczej w Warszawie. Furgonetki „Stop pedofilii” Fundacji Pro – prawo do życia jeździły wówczas po ulicach stolicy i rozpowszechniały nieprawdziwy komunikat o rzekomym „lobby LGBT”, przyrównujący przy tym homoseksualność do pedofilii. Z nagrania, które krąży w internecie wynika, że kilkuosobowa grupa zatrzymała furgonetkę i wyłamała w niej lusterka, zerwała tablice rejestracyjne, pomalowała szyby, zniszczyła plandekę, usunęła homofobiczny baner. Na koniec uczestnicy zdarzenia mieli przebić jeszcze w samochodzie opony i napisać na boku auta „Stop Bzdurom”.

Proces skomentował także sam oskarżony. O swoim procesie mówił, że to represja. – Urządza się je go po to, żebyśmy bali się robić to, co musimy. Żebyśmy szybciej się wypalali, żeby nas przestraszyć, zmęczyć. Po to jest [przeciwko nam] nadmiar siły policyjnej, brudne zagrywki szmatławych mediów, po to osadza się nas w izolatkach – mówił Paweł. I dodał: – Dzisiaj przed sądem nie stanie tylko jedna osoba, ale cała społeczność. 

Sąd nie zaczął jednak w czwartek procesu. Pełnomocnik oskarżonego złożył bowiem wniosek o połączenie kilku różnych spraw dotyczących tego samego zdarzenia w jedno. – Powstaje ryzyko zasądzenia dwóch odrębnych wyroków w de facto tożsamych w mojej ocenie sprawach. A było to jedno zbiegowisko. Świadkowie, którzy będą wzywani w tym postępowaniu, będą także słuchani w innym postępowaniu. Wyjaśnienia podsądnych w obu sprawach są bezpośrednio skorelowane z tym samym czynem – mówił podczas rozprawy obrońca oskarżonego.

Więcej w Wyborczej