Dlaczego IPN angażuje pieniądze i autorytet instytucji publicznej w lansowanie „Po Zagładzie” Marka Chodakiewicza – książki tak jednostronnej, pełnej błędów i manipulacji?

Gabinet historycznych osobliwości

Paweł Machcewicz*

Gazeta Wyborcza 2008-01-18

Dlaczego IPN angażuje pieniądze i autorytet instytucji publicznej w lansowanie „Po Zagładzie” Marka Chodakiewicza – książki tak jednostronnej, pełnej błędów i manipulacji?

Książka Marka Chodakiewicza „Po Zagładzie” przedstawiana jest przez IPN i media publiczne jako odpowiedź, a przynajmniej przeciwwaga dla „Strachu” Jana Tomasza Grossa. Zdaniem autora istotnym problemem w Polsce lat 40. nie był antysemityzm – nie bardziej rozpowszechniony niż w innych krajach europejskich w tamtym czasie. Kluczem do zrozumienia antyżydowskich zachowań Polaków były działania podejmowane przez samych Żydów.

To Żydzi zabijali Polaków

Już w pierwszym akapicie Chodakiewicz jasno przedstawia swój tok rozumowania: „W rzeczywistości przemoc wobec Żydów rodziła się ze zróżnicowanych reakcji Polaków na co najmniej trzy osobne zjawiska: działania komunistów żydowskich, którzy walczyli o wprowadzenie w Polsce ustroju marksistowsko-leninowskiego, czyny żydowskich mścicieli usiłujących wymierzać pozasądową sprawiedliwość Polakom, którzy jakoby krzywdzili Żydów podczas okupacji niemieckiej, i starania wielu członków społeczności żydowskiej usiłujących odzyskać własność skonfiskowaną przez hitlerowców, a następnie przejętą przez Polaków”. A zatem – sugeruje autor – Żydzi sami byli winni tego, co ich spotykało.

Chodakiewicz nie zaprzecza, że istniał antysemityzm Polaków, podobnie jak antyukraińskość. Ich odpowiednikiem był jednak antypolonizm Żydów i Ukraińców. Według autora trzeba przede wszystkim zbadać motywy tych postaw, a także określić bilans ofiar konfliktów etnicznych rozdzierających ziemie Rzeczypospolitej. Jedna z głównych tez „Po Zagładzie”, podkreślona w przedmowie napisanej przez prof. Wojciecha Roszkowskiego, głosi, że to Polacy byli dużo częściej ofiarami niż Żydzi. Z wyliczeń Chodakiewicza wynika, że „osoby pochodzenia żydowskiego w ramach samoobrony lub z zemsty, działając niezależnie lub we współpracy ze stalinistami, doniosły, napadły i obrabowały przynajmniej 7000 Polaków, niektórych z nich zabijając”. Z drugiej strony liczba żydowskich ofiar w latach 1944-47 miała wynieść od 400 do 700. Ogromna większość z nich miała zostać zamordowana w pospolitych napadach rabunkowych bądź akcjach podziemia niepodległościowego wymierzonych w komunistów i ich zwolenników, a więc w żaden sposób nie może być łączona z antysemityzmem.

Dowodzenie tej tezy zajmuje sporą część książki, warto więc przyjrzeć się bliżej metodzie przyjętej przez Chodakiewicza. Autor cytuje pochodzącą z 2002 r. wypowiedź syna Mosze Sonensona, Żyda z Ejszyszek, odnoszącą się do wydarzeń z 1944 r.: „Mój ojciec wstąpił do policji rosyjskiej, NKWD, a kiedy jeździli w poszukiwaniu Polaków, poszedł z nimi. Zdarzały się dni, kiedy zabijali od 15 do 20 ludzi i przywozili ich na rynek w Ejszyszkach. Układali ich na środku rynku, żeby inni mogli zobaczyć, co się może z nimi stać”. Na tej podstawie autor do tabelki zatytułowanej „Polacy, którzy padli ofiarą działań żydowskich”, wprowadza „15-20 Polaków zabijanych dziennie”. I nie są to bynajmniej zdaniem Chodakiewicza ofiary sowieckiego aparatu bezpieczeństwa, ale Żydów.

Notabene autor jest w swojej statystyce na bakier nawet z geografią, bo Ejszyszki pozostały poza nową wschodnią granicą Polski. Przedstawione przez niego zestawienia zabitych Żydów dotyczą tylko terytorium Polski po 1944 r., ale w przypadku Polaków – abstrahując już od prawdziwości każdego opisanego przypadku – obszaru dużo rozleglejszego.

Podobnie, gdy autor przytacza podziemne meldunki o akcjach pacyfikacyjnych UB, KBW i NKWD, każda zawarta w nich wzmianka o domniemanym udziale funkcjonariuszy żydowskich wystarczy, żeby aresztowanych czy zabitych Polaków zaliczyć do ofiar Żydów. Chodakiewicz nie weryfikuje przy tym, czy rzeczywiście meldunki o obecności oficerów narodowości żydowskiej były wiarygodne, choć w swej książce wielokrotnie przyznaje, że większa część niepodległościowej konspiracji (czego dowodzi cytowana przez autora podziemna prasa i odezwy) wierzyła w istnienie „żydokomuny” i przez pryzmat tego przekonania postrzegała wiele konkretnych wydarzeń, w wielu przypadkach na pewno je zniekształcając.

Dokumenty i śmieci

Autor deklaruje dystans wobec stereotypu „żydokomuny”, przyznając, że wiele wyobrażeń o udziale Żydów w aparacie władzy było przesadnych bądź po prostu fałszywych. Jednocześnie sam stale podaje przykłady, które mają świadczyć o ogromnej roli Żydów we wprowadzaniu systemu komunistycznego w Polsce. Pisze: „Minc odpowiadał za gospodarkę, Berman nadzorował aparat bezpieczeństwa i kulturę, Zambrowski zajmował się niszczeniem prywatnego handlu”. Niezorientowany czytelnik mógłby dojść do wniosku, że Bolesław Bierut i Władysław Gomułka, rdzenni Polacy, byli tylko pomocnikami wymienionej trójki.

Warto przytoczyć jeszcze jeden fragment obrazujący przyjętą metodę analizowania udziału Żydów w aparacie władzy. „Po 1945 r. szefem UB w Białogardzie był prawdopodobnie Zdzisław Stolzman” – podaje Chodakiewicz. Miał brać udział w przesłuchaniach i rozstrzeliwaniach żołnierzy podziemia niepodległościowego. W przypisie autor zaznacza, że „jest to bardzo kontrowersyjne stwierdzenie, ponieważ dotyczy przypuszczalnie ojca byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego”. Jedynym źródłem tego stwierdzenia jest list do redakcji polonijnego tygodnika „Gwiazda Polarna” opublikowany w 1996 r. Otóż w 2005 r. IPN wydał tom „Aparat bezpieczeństwa w Polsce. Kadra kierownicza 1944-1956”. Nietrudno do niego zajrzeć i sprawdzić, że szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Białogardzie nie był żaden Stolzman ani nawet Kwaśniewski.

Jest to bardzo typowy zabieg dla Chodakiewicza – łączenia dokumentów i relacji z lat 40. z najzwyklejszymi „śmieciami” stworzonymi kilkadziesiąt lat później w zupełnie innych okolicznościach, które historyk może co najwyżej odłożyć do teczki zatytułowanej „kurioza”. W takich przypadkach autor asekuruje się na ogół stwierdzeniem, że podana informacja powinna być sprawdzona w aktach UB. Te akta są już dostępne od dobrych kilku lat i nic nie stało na przeszkodzie, by skrupulatny badacz do nich dotarł. Jeżeli Chodakiewicz, mieszkający na co dzień w Stanach Zjednoczonych, nie miał na to czasu i ochoty, mogli to zrobić za niego jego krajowi wyznawcy. Wydawca książki, IPN, traktujący pracę Chodakiewicza jako „antygrossowe” wunderwaffe dysponuje potężnym aparatem organizacyjnym, mógł więc tę publikację przygotować nieco staranniej.

Przy okazji warto wyjaśnić, że błędna jest podana w przedmowie informacja mająca podkreślić „naukowy” charakter książki, iż oparta jest ona „na pracy doktorskiej obronionej ostatnio na Columbia University w Nowym Jorku”. Doktorat Chodakiewicza dotyczył czego innego – dziejów powiatu Janów Lubelski w latach 1939-47, co można sprawdzić w dostępnej w internecie liście prac doktorskich obronionych na uniwersytecie Columbia.

Wąski margines

Książka „Po Zagładzie” utkana jest z setek szczegółowo opisanych pojedynczych wydarzeń i historii. Stwarza to wrażenie wielkiej dokładności i staranności. Potrzeba wiele czasu, by zweryfikować wszystkie te opisy. Ograniczę się do jednej sprawy, którą znam dość dobrze: Jedwabnego i Radziłowa. Autor poświęca tym dwóm miejscowościom niecałą stronę, na której znalazło się kilka błędów, nieścisłości i manipulacji. Pisze: „Kilka osób przeżyło wojnę i przynajmniej dwie z nich, Menachem Finkelstein (Finkielsztejn) i Szmul Wasersztejn (Wasserstein, Stanisław Całka), bez wątpienia poinformowały komunistyczny aparat bezpieczeństwa o pogromie i jego sprawcach”. Nie wiadomo, skąd ta informacja. W rzeczywistości impulsem do wszczęcia postępowania karnego był list Całki Migdała do Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, wysłany w grudniu 1947 r. z Urugwaju. Trafił do Żydowskiego Instytutu Historycznego, a stamtąd do Ministerstwa Sprawiedliwości. Śledztwo wszczęto dopiero na początku 1949 r. Relacja Szmula Wasersztejna o zbrodni w Jedwabnem wpłynęła do łomżyńskiego UB (przysłał ją Wojewódzki Komitet Żydowski w Białymstoku) dopiero 29 stycznia 1949 r. – już po rozpoczęciu dochodzenia.

Zupełnie niewiarygodne jest też twierdzenie oparte na jednej relacji przedstawionej w 2000 r. – już po rozpoczęciu śledztwa IPN – że „na przełomie 1945 i 1946 r. specjalna grupa UB, prawdopodobnie kierowana przez »prokuratora Żyda «, przybyła do Łomży i rozpoczęła śledztwa, przesłuchując prawdziwych i rzekomych sprawców. Doszło wtedy do licznych pozasądowych egzekucji”. Warto sięgnąć wprost do tej relacji opublikowanej w postaci listu do redakcji „Gazety”. Jej autor przytacza nie własne doświadczenia, ale informacje zasłyszane kiedyś od ojca i na samym końcu krótko wspomina, że ten ostatni był świadkiem egzekucji w łomżyńskiem UB, „prawdopodobnie w części za »Jedwabne i Radziłów «, a może za przynależność do AK”. U Chodakiewicza sens i ranga przytoczonej informacji są już zupełnie inne. Cały fragment dotyczący Jedwabnego i Radziłowa napisany jest przy użyciu sformułowań, które sugerują – nie wprost, ale bardzo wyraźnie – że po wojnie „żydowska zemsta” dosięgła zarówno rzeczywistych sprawców zbrodni, jak i wielu niewinnych Polaków.

Jest bardzo charakterystyczne, że w książce Chodakiewicza nie ma opisów pogromów w Rzeszowie, Krakowie i Kielcach, których nie da się sprowadzić ani do pospolitego bandytyzmu, ani do działań wymierzonych w żydowskich zwolenników komunizmu. Kielce wspomniane są tylko dwa razy, i to w bardzo skrótowy sposób – kiedy autor pisze o licznych Żydach w miejscowym UB i gdy przytacza opinie, że zarówno wydarzenia w Rzeszowie, jak i Kielcach mogły być prowokacją komunistycznych służb specjalnych. Podobnie czyni zresztą Piotr Gontarczyk w swej obszernej polemice ze „Strachem” Grossa („Rzeczpospolita” z 12-13 stycznia br.). Stwierdza tam, że „zabijanie Żydów było udziałem wąskiego marginesu kryminalnego i podziemia antykomunistycznego”. W takiej optyce rzeczywiście lepiej pominąć pogrom kielecki, bo nie da się udowodnić, że „wąskim marginesem kryminalnym” było kilkuset robotników huty Ludwików, którzy – uzbrojeni w drągi i łomy – dotarli około południa 4 lipca 1946 r. na ulicę Planty i zapoczątkowali drugą fazę pogromu, w której zamordowano kilkanaście osób.

Prawda niemal urzędowa

I jeszcze jedna uwaga natury bardziej ogólnej. Książka Chodakiewicza napisana jest niemal wyłącznie z perspektywy podziemia antykomunistycznego, z którym autor w pełni się utożsamia. Kreśli obraz boju na śmierć i życie między Sowietami, polskojęzycznymi komunistami i wspierającymi ich Żydami a „niepodległościowcami”, czyli konspiratorami i partyzantami walczącymi z bronią w ręku o wolną Polskę. W tym obrazie nie ma w ogóle miejsca na Polskie Stronnictwo Ludowe Stanisława Mikołajczyka – milionową partię polityczną, na której spoczywał główny ciężar walki przeciw sowietyzacji Polski. Jak najsłuszniej historycy przez ostatnich kilkanaście lat, a zwłaszcza od powstania IPN, przywracają pamięć o podziemiu niepodległościowym. Jednak koncentracja uwagi i badań niemal wyłącznie na nim może prowadzić do całkowitego zniekształcenia obrazu lat 40., czego przykładem jest książka Chodakiewicza.

„Po Zagładzie” zasługuje na lekturę – nie dlatego jednak, że przybliża nas do zrozumienia rzeczywistości lat 40. Zasługuje na nią, gdyż pokazuje pewien sposób myślenia, nie tak w Polsce rzadki, o czym świadczą reakcje na ukazanie się „Strachu”. W tym sensie dobrze się stało, że książka Chodakiewicza została opublikowana. Skupia ona bowiem różne wątki, stereotypy i figury retoryczne, dotąd na ogół rozproszone, obecne na łamach „Naszego Dziennika”, „Głosu” i innych, najczęściej niszowych pism.

Dużo ważniejsze jest jednak inne pytanie – dlaczego Instytut Pamięci Narodowej angażuje pieniądze i autorytet instytucji publicznej w lansowanie książki tak jednostronnej, pełnej błędów i manipulacji. W ten sposób to, co należy do gabinetu historycznych osobliwości, prezentowane jest opinii publicznej jako prawda niemal urzędowa.

Marek Jan Chodakiewicz: „Po Zagładzie. Stosunki polsko-żydowskie 1944-1947”. Wyd. Instytutu Pamięci Narodowej, Warszawa 2008

* Paweł Machcewicz jest historykiem, profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, docentem w Instytucie Studiów Politycznych PAN. W latach 2000-05 kierował pionem badawczo-edukacyjnym IPN. Redaktor (wraz z Krzysztofem Persakiem) i współautor dwutomowego wydawnictwa „Wokół Jedwabnego” (2002); ostatnio opublikował książkę „ »Monachijska menażeria «. Walka z Radiem Wolna Europa”