Tę książkę jej autor, jako młody człowiek, napisał bezpośrednio po wojnie. Przetłumaczona z języka hebrajskiego na języki polski i angielski została wydana w dwóch wersjach językowych przez Oficynę Wydawniczą „Rytm” na 60-lecie zakończenia II wojny światowej. Sponsorem wydania książki jest jeden z jej bohaterów, Max Ostro, businessman mieszkający w Szwajcarii. Władysław Bartoszewski poprzedził ją przedmową, w której napisał: „Książkę Abrama Lancmana, warszawiaka mojego pokolenia, uważam za celny i ważny dokument tamtego czasu”. A tak o swoich wspomnieniach mówił ich autor na spotkaniu z czytelnikami.

60 lat temu, 23 kwietnia 1942 roku uciekłem ze śmiertelnej pułapki, jaka było warszawskie getto. Zostawiłem tutaj całą rodzinę – mojego ojca, Józefa, mamę Itę, starszą siostrę Tylę, młodsza Miriam i dwóch młodszych braci: Arona i Herszele. 12 maja 1945 roku, zaraz po uwolnieniu z obozu w Niemczech wróciłem do Warszawy. Nie mogłem inaczej postąpić. Tutaj zostawiłem moich najbliższych – tu miałem nadzieję ich znaleźć. Nie znalazłem nikogo. Cóż więcej można powiedzieć? Czekałem, łudziłem się nadzieją, że może ktoś wróci. Nie wrócił nikt.

Stojąc tutaj sześćdziesiąt lat później myślę tylko o nich. Co się z nimi stało? Nasz dom znajdował się niedaleko – 15 minut drogi od Rynku Starego Miasta. Z wielkiego pięciopiętrowego gmachu zamieszkanego przez 81 rodzin zostało rumowisko. Nie ma świadectw śmierci, nie ma grobów, jest tylko pamięć i adres: Gęsia 29 m 21. Nic więcej.

Trudno mi dzisiaj znaleźć miejsce, gdzie stał mój dom – ulica nazywa się teraz Anielewicza, a nowe domy stoją do niej bokiem, nie frontem, jak wówczas. Ale będę go pamiętał do końca życia. , będę pamiętał moją rodzinę, będę pamiętał Warszawę, a nastepne pokolenia – moje dzieci i wnuki – będą tę pamięć przechowywać.

To jednak nie wszystko. Moi dziadkowie ze strony ojca mieszkali czterdzieści lat na ulicy Chełmskiej, naprzeciwko kościoła. Wraz z nimi mieszkało na tej ulicy kilka żydowskich rodzin. Przez dziesiątki lat żyli w przyjaźni i pokoju ze swymi aryjskimi sąsiadami. Dziadek nazywał się Chanoch Hejnoch, a polscy sąsiedzi przezywali go „święty Hejnoch”, bo był bardzo bogobojnym, nabożnym chasydem. Miał 70 lat, kiedy Niemcy wysiedlili go do getta.

Z naszego domu na Gęsiej nie pozostało nic. Ale dom dziadków na Chełmskiej stoi do dziś i na kilku odrzwiach pozostał jeszcze ślad dużych „mezuz”. Mam więc jeden „żywy” adres, żywy dowód tamtego istnienia, tego, że miałem rodzinę – dziadka, babcię, rodziców i rodzeństwo. To jest dla mnie osobiście bardzo ważne. Czasem sam nie jestem pewny, czy pamięć mnie nie zawodzi – od czasu do czasu śni mi się sen, który niejako unieważnia moją przeszłość, zwłaszcza z okresu holokaustu. Dlatego wciąż szukam przedwojennych śladów, czegoś co należy do tamtejszego kalendarza, do przedwojennej rzeczywistości, dowodu na to, że stąd pochodzę, jestem tutejszy.

I w związku z tym chcę powiedzieć kilka szczerych słów do naszych dawnych sąsiadów:

Uciekłem z getta do Polaków wyznania katolickiego. Nie miałem wśród nich żadnych znajomych, żadnego adresu. Nie wiedziałem w jaki sposób zdobędę kawałek chleba. Nie miałem też pieniędzy. Wynika z tego, że liczyłem na was. Nie wszyscy dzisiaj zdają sobie sprawę, jaka była wtedy sytuacja Żydów i nawet jaka była sytuacja Polaków – mówię o końcu kwietnia 1942 roku, czyli chwilach poprzedzających o osiemdziesiąt dni pierwszą dużą wywózkę z getta. Decydowanie się wtedy na ucieczkę, nie mając kontaktu ze stroną aryjską – było równoznaczne z podejmowaniem śmiertelnego ryzyka. Ale zdecydowałem się na nie. Wierzyłem, że znajdę „dobrych Polaków”.

Może byłem ogromnie naiwny, choć przecież wiedziałem i słyszałem o licznych antysemitach i o jeszcze od nich gorszych, tych przeklętych szmalcownikach. Ja o tym nie mówię, bo to jest teraz wasza sprawa, wasz problem i wy musicie się z nim uporać. Myślę, że znajdziecie właściwą drogę. Ja mówię i piszę przede wszystkim o ludziach dobrych i miłosiernych. Takich ludzi szukałem i znajdywałem. Antysemitów nie trzeba było szukać – w przedwojennej Polsce nie było Żydofilów w nadmiarze. Ale z mojego punktu widzenia o wiele ważniejsze były dobre czyny tych „dobrych Polaków”. Tych szukałem i znajdywałem nie jeden raz. Spotykałem ich w najgorszych momentach. Kiedy chodziłem od wioski do wioski nieopodal Garbatki prosząc o kawałek chleba, niemal zawsze coś dostawałem – a to kartofle, a to kaszę z mlekiem. Niektóre starsze kobiety okazywały mi współczucie głośnym płaczem. Pamiętam, jak jedna wieśniaczka wzięła moją koszulę do prania. Ci chłopi, którzy mi pomagali, bali się Niemców, ale nie tylko ich. Zawsze prosili, żeby nikomu nie mówić, że pomagają Żydowi. Ci, co tamtych czasów nie znają, nie są w stanie tego wszystkiego zrozumieć.

Przecież za udzielanie pomocy Żydowi Niemcy karali śmiercią i spaleniem całego gospodarstwa. Niechże ci bohaterowie, którzy dziś krzyczą, że powinno się było okazywać jeszcze większe bohaterstwo w tamtych czasach, spojrzą z powagą i czcią na warszawskie pomniki i tablice ostatniego półwiecza. Niech pojadą do Yad Vashem w Jerozolimie i zobaczą ile jest drzew posadzonych na cześć Polaków, którzy pomagali Żydom w czasie wojny.

Niektórzy pytają mnie: wielu było tych „dobrych Polaków”? A ja odpowiadam: Nie wiem. Nikt nie wie. Działali przecież w podziemiu, w tajnych organizacjach. Działacze ŻOB, Icchak Cukierman, Cywia Lubetkin, Tuwia Borzykowski i inni opowiadali, że z pomocą ŻEGOTY i innych organizacji podziemnych udało im się zachować przy życiu dwanaście tysięcy Żydów aż do powstania warszawskiego. Myślę, że pan profesor Bartoszewski jeszcze pamięta, ile tysięcy metryk a nawet niemieckich kenkart Żegota produkowała. Działacze tej organizacji w sposób oczywisty narażali się na śmierć. Sam pan profesor Bartoszewski musiał być szczególnie podejrzany przez Niemców jako były więzień Oświęcimia, a przecież natychmiast po wyjściu z obozu podjął pracę konspiracyjną. Chcę panu profesorowi powiedzieć: wasza działalność zmieniła oblicze społeczeństwa, przełamała obojętność, dodała otuchy tym grupom Polaków, którzy jeszcze wcześniej wspierali ukrywających się w Warszawie Żydów.

Według moich skromnych obliczeń, kilka tysięcy Żydów ukrywało się w mieszkaniach kilku tysięcy warszawskich rodzin. Większa część tych wspaniałych Polaków, którzy dali najwyższe świadectwo swojego człowieczeństwa, zachowuje milczenie. Nie mówią głośno o swoich zasługach. Moim zdaniem wskutek tego historia Polski traci kilka przepięknych i ważnych kart z epoki, w której zamordowano 1% obywateli polskich wyznania mojżeszowego.

Dlatego trzeba zbierać ich relacje i to zbierać prędko. Niewielu tych ludzi jeszcze żyje. Może pozostały w następnych pokoleniach jakieś wspomnienia, fotografie, dokumenty. Zgromadzenie ich jest obowiązkiem wobec Polski.

Na koniec kilka podziękowań. Dziękuję pani Annie Trzeciakowskiej za doskonałe tłumaczenie mojej książki. Gdybym umiał pisać po polsku tak właśnie brzmiałby oryginał.

Panu profesorowi Bartoszewskiemu dziękuję za napisanie przedmowy. Jak wiadomo, Profesor jest członkiem Żegoty, ja jestem uciekinierem z getta. Widać do dnia dzisiejszego udziela pomocy tam, gdzie jej potrzebują.

Dziękuję też wydawnictwu RYTM za jakże staranne wydanie mojej książki i to wydanie jej w sześćdziesiątą rocznice mojej ucieczki.

No i ostatnie podziękowanie dla zacnego, dobrego pana Maxa Ostro, który sponsorował tę książkę. Pan Ostro jest jednym z jej bohaterów. W 1943 roku wyskoczył z wagonu wiozącego do obozu śmierci w Treblince Żydów z miasta Szydłowiec. I on, i Polacy, którzy go ratowali są tutaj.

Dziękuję Państwu.