Na początku listopada odbyła się premiera filmu Polin, wyreżyserowanego przez Jolantę Dylewską. Otwarta Rzeczpospolita wspólnie z dystrybutorem, Filmem Polskim, zorganizowała przedpremierowy pokaz dla nauczycieli. Do filmu przygotujemy propozycje lekcji.

Zamieszczamy recenzję Tadeusza Sobolewskiego z Gazety Wyborczej.

Film z tamtego świata

 

Tadeusz Sobolewski

 

Polsko-niemiecki dokument Jolanty Dylewskiej „Po-lin. Okruchy pamięci” – rozpowszechniany tylko w dwóch kopiach! – to prawdziwa filmowa perła. Powinien trafić do telewizji i szkół, wyjść w świat, a nawet kandydować do Oscara

 

”Po-lin” znaczy ”tu zamieszkamy”. Dylewska wydobyła z archiwów przedwojenne amatorskie taśmy i zderzyła je z obrazami współczesnymi. Jest takie wyrażenie „świecić pustkami”. Kiedy się pojedzie do Tykocina czy Kałuszyna, świeci tam pustka po Żydach

 

Ten film ogląda się jak polsko-żydowskie „Dziady”. Umarli wracają do kraju swojej młodości – to nie przenośnia. Tak się dzieje naprawdę, za sprawą przedwojennych amatorskich taśm, które wydobyła z amerykańskich i izraelskich archiwów Jolanta Dylewska – jedna z najwybitniejszych polskich operatorek filmowych, chodząca własnymi drogami, realizująca również własne projekty, a każdy – niezwykłej wagi.

W „Po-lin” zapisane na taśmach kipiące życie przedwojenne zostaje zderzone z obrazami współczesnych miasteczek wschodniej Polski, Kieleckiego, Galicji. Jest takie obrazowe polskie wyrażenie – „świecić pustkami”. Kiedy się pojedzie do Tykocina czy Kałuszyna, świeci tam pustka po Żydach.

Dylewska zrobiła film o życiu, nie o Zagładzie. Pustka tych miasteczek zapełnia się w cudowny sposób na naszych oczach. Najpierw przemawiają przedmioty – drzwi, okiennice, kłódki, ocalała mezuza na framudze drzwi, kratka okienna w kształcie gwiazdy Dawida.

A potem, jak na zawołanie, pojawiają się „oni”, przedwojenni mieszkańcy tych miasteczek. Wychodzą ze swoich domów, podchodzą do kamery. Uśmiechają się. Nikogo nie winią, niczego od nas nie potrzebują. To oni nam są do czegoś potrzebni. Zostają wywołani – stąd skojarzenie z obrzędem Dziadów – przez swoich dawnych sąsiadów, mieszkańców Kurowa czy dawnego Słonima, nielicznych, którzy kultywują pamięć. To ładnie, że właśnie o nich mówi się w filmie: „ostatni”. Są ostatnim polskim pokoleniem, które łączy nas z życiem tamtych.

Może byli kiedyś „szabes-gojami”, bo inaczej skąd by wiedzieli, jak przyrządza się kugel, cymes, czulent, placki „ajkichel”? Może po prostu „kupowali u Żyda”, strzygli się u niego, pożyczali książki i podręczniki szkolne, dostawali blachę na kredyt? Komuś śni się po nocach kolega sprzed 70 lat. Dawna mieszkanka Słonima zapamiętała na całe życie, jak pewna dziewczynka – „biedna i brzydka” – zaprosiła ją raz do siebie na szabat i poczęstowała kusztyczkiem miodu. Tak mocna była bariera obcości.

Mówią o nich: „ten Żydek”, ale nie ma w tym cienia antysemityzmu. Tak się w Polsce mówiło. Niewidoma Żydóweczka Salcia chodziła z laseczką i filozofowała. Mówiła: „Świat jest dziwny, człowiek tego świata nie jest pewien…”. Jej zdanie przetrwało kataklizmy i dziś powtarza je przed kamerą stary mieszkaniec Sejn. O tym jest ten film: o „kłopotach z istnieniem”, o dziwności świata, w którym to, co umarło, zaczyna istnieć na nowo. Tamten świat zniknął, ale jego filmowy obraz mówi wciąż: jestem! Powstała filmowa „księga pamięci” – odpowiednik ksiąg tworzonych po Zagładzie przez żydowskie ziomkostwa. Stamtąd Dylewska czerpała dokumentację.

To nieistniejące życie – zapisane na amatorskich, gruboziarnistych, porysowanych filmach, kręcone chwiejną kamerą – zyskuje niesamowitą intensywność. Właśnie na skutek niedoskonałości technicznej taśm ma się wrażenie bezpośredniego kontaktu z żywą rzeczywistością. Dodano im ścieżkę dźwiękową, pełną szelestów i dalekich odgłosów życia, którym towarzyszy dyskretna muzyka Michała Lorenca, kojarząca się z tanecznym korowodem.

Ulice pełne sklepów, tłum na targu, w chederze, przed synagogą w czasie świąt. Kamera panoramuje małomiasteczkowe piękności ubrane według najnowszej mody z lat 20. Cmentarze żydowskie też są jeszcze żywe, ich groby świeżo malowane. Ogląda się to wszystko z zadziwieniem, że postacie z zalanych słońcem uliczek lat 30. – Sokołowa Małopolskiego, Nowogródka, Bolechowa, Sędziszowa, Zarębów Kościelnych, Słonima żyją – ruszają się. Jakbyśmy po raz pierwszy byli w kinie i oglądali taśmy braci Lumiere.

Dylewska, podobnie jak Hanna Krall, od której czerpała inspirację, nie ma ambicji tłumaczenia historii, nikogo nie oskarża, zbiera jedynie „dowody na istnienie”, pozwala się delektować fotograficzną emanacją tamtej realności. Czasami zwalnia tempo projekcji, zatrzymuje ruch, żeby móc lepiej przyjrzeć się jakiejś postaci. Stosuje trikowe zbliżenia: wchodzimy w głąb filmowego kadru. Kilkakrotnie wmontowuje pomiędzy archiwalne kadry bazaru kadry współczesne, barwne – jakby przeciągała świat współczesny na tamtą stronę, zrównując obie rzeczywistości.

Udało się zidentyfikować kilka postaci. Reb Natan Mojsze Rupas z Kałuszyna skończył 110 lat. Berl Graptsch – to najweselszy z ulicznych wariatów, a Rachela Słońce „zawstydzała chłopców, publicznie wyznając im miłość”. Ulicą przechodzi Mojsze Fuksman – chasyd, wyznawca cadyka z Lubawicz. Gródek koło Mołodeczna odwiedza Dawid Szapiro z Ameryki i uszczęśliwia całe miasteczko, dając każdemu po 5 dol.

Są tu nie tylko rodzajowe, folklorystyczne obrazki. Oglądamy migawki ze szkół, bibliotek, widzimy domy sierot, kasy zapomogowe, biura matrymonialne, pochód organizacji młodzieżowej. Dla żydowskich emigrantów z Ameryki filmujących rodzinne sztetle były one zapewne tak samo egzotyczne jak dla nas. Jednak z drugiej strony, podkreślając obcość, zdajemy sobie sprawę z faktu, że ci „egzotyczni” Żydzi byli polskimi obywatelami; ich synagogi są zabytkami polskiego budownictwa, a dachy, którymi były kryte, noszą w architekturze nazwę „polskich”.

„Po-lin” znaczy po hebrajsku: „tu zamieszkamy”. Tak mieli mówić średniowieczni Żydzi sprowadzani do Polski, zakładający miasta, ożywiający gospodarkę. Nigdy nie pozbędziemy się dwoistości – dwa światy połączone tyloma więzami są zarazem bliskie i księżycowo odległe. Dylewska pozwala nam się zakochać w dokumentalnym materiale „z tamtego świata”. Robi wszystko, żeby zachować dziewiczość spojrzenia, nie patrzeć na swoich bohaterów jak na potencjalne ofiary. To, co nadchodzi, jeszcze do nich nie dociera. Idzie faszyzm. W Polsce mówi się o „odżydzeniu handlu”. Młodzież z miasteczek żydowskich czyta Marksa albo przygotowuje się do zasiedlania Palestyny. Bomba podłożona pod tamten świat już tyka, są w nim już zalążki wszystkich nieszczęść, jakie przyniesie historia. Jednak mieszkańcy miasteczek ufnie patrzą w obiektyw, cieszą się sobą, uśmiechają się do nas jak do swoich, posyłają pocałunki. W „Po-lin” prawie nie mówi się o pogromach i Zagładzie, o prześladowanych Żydach i ratujących ich Polakach, o hitlerowcach i komunistach.

W filmie – na przemian czarno-białym i kolorowym – balansujemy na krawędzi życia i nicości. Zostajemy wciągnięci w nieistnienie. Tamten żydowski świat zostaje przez nas przyswojony dopiero wtedy, kiedy przestał istnieć. Do podobnej konkluzji doszedł Antoni Słonimski w wierszu „Elegia miasteczek żydowskich”: wierzył, że to, czego nie ma, pozwoli „zbliżyć bratersko i złączyć od nowa/dwa narody tym samym karmione cierpieniem”. Czy tak nie bywa między najbliższymi ludźmi, że zaczynamy kogoś doceniać i kochać, kiedy go zabraknie? Ale to nie jest pusty gest. Jeden z bohaterów filmu, starszy pan z Kolbuszowej, pociesza się wiarą – oni „wiedzą o nas, widzą, pamiętają”. Dylewska swoim filmem mówi coś podobnego – oni są gdzieś tam, w wiecznym filmowym „teraz”.

 

Źródło: Gazeta Wyborcza

 

http://wyborcza.pl/1,75475,5896960,Film_z_tamtego_swiata.html