Żyć w godności nie jest sprawą śmieszną ani niekłopotliwą. Trzeba bowiem w osobliwy sposób ponosić odpowiedzialność nawet za tych, co godność wszelką utraciwszy, a nie utraciwszy politycznych pozycji, innych chcą zachęcać do wyzbycia się godności; bo i oni, na swój sposób szmatławy, należą do tego narodu i są jego tworem – pisał Leszek Kołakowski.
Będziemy powtarzać to, co wielu pisało i nie bardzo się tego wstydząc, bo z takich powtórzeń głównie składa się troska o Sprawę Polską. Tytuł też (a nie zawartość) zapożyczamy z grubej książki, którą potomność podała w niepamięć.
Że jesteśmy narodem wspaniałym i dzielnym, odwagi pełnym i talentów pełnym i do osiągnięć niepospolitych zdolnym, lecz wskutek przypadłości dziejowych zewnętrznych znękanym i przez los pokrzywdzonym – jest to najtrwalszy aksjomat, który – nie tyle myśli polskiej – ile powszechnemu poczuciu polskości przewodził od dwóch stuleci i nadal przewodzi. Powiadam „nie tyle myśli polskiej”, jako że był ten aksjomat przez sceptyków na tyle ośmieszony, iż nie wypowiadamy go wprost, ale raczej w sercu hołubimy jako źródło, z którego płyną najpospolitsze nasze odpowiedzi na kolejne wybryki historii i którym, jak mniemamy, godność nasza narodowa się karmi. Lecz smutna jest ta wiara w siebie, bo mniej temu służy, by nas w poczuciu narodowej tożsamości utwierdzać, a bardziej temu, by usprawiedliwić rozleniwienie i niemoc własną i bez umiaru winy wszelkie na „historię” zwalać, jak gdyby „historia” była tylko dopustem Bożym, nie zaś własnym naszym współwytworem. Znamy wszakże od dziecka dzieje przemocy, najazdów, rozbiorów, okupacji, nikczemności wrogów i zdrady sojuszników i klątwę „geografii” chętnie przywoływaną na pamięć, tak chętnie, że „geografia” obok „historii” staje się drugim złowrogim szatanem naszego losu, choć przecież ludzka geografia tak samo przez ludzi jest tworzona, jak ludzka historia, albo raczej jest po prostu historii częścią.
Powie kto, że nieprawdą jest, byśmy się ustawicznie upajali i pocieszali zaletami własnymi, bo każdy z nas przecież ze szkolnej nauki zna legion tych mężów, którzy od wieków tak zwane „wady narodowe” ogniście piętnowali, a którzy w każdym pokoleniu, i dzisiaj także, pełno mają następców. Lecz rzecz na tym polega, że pomstowanie na „wady narodowe” to strawa mało pożywna, jeśli wolno tak powiedzieć, i do przyrządzenia najłatwiejsza. Bo i któż może nie przyklasnąć, gdy mu powiedzą, że należy zwalczać warcholstwo i sobiepaństwo, złodziejstwo i zawiść, nieład i niesprawność? Zróbmy sobie katalog „wad narodowych” – o wyliczeniu „zalet narodowych” jednocześnie nie zapominając – a każdy przytaknie. Lecz inaczej, gdy powiemy, żeśmy sami winni naszemu położeniu. „Cóż to znaczy? – odpowie niemal każdy. – Czyśmy mogli we wrześniu 1939 pokonać Hitlera sprzymierzonego ze Stalinem? Albo czyśmy mogli zapobiec podziałowi Europy wedle Jałtańskiego porządku?”. Lecz są to zdradzieckie pytania, które istotne pytania maskują pozornymi oczywistościami i pospolicie służą usprawiedliwianiu zgody naszej praktycznej na ucisk teraźniejszy jako rzecz zgoła od nas niezależną i tak przez „historię” daną, jak ten oto fakt, że tu są góry, a tam morze. Uczyliśmy się także wszyscy o sporach XIX-wiecznych na temat „przyczyn upadku Polski”, wiemy to i owo o Lelewelu i o Bobrzyńskim, o Smoleńskim i Świętochowskim. Jakiekolwiek jednakże były te przyczyny, nikt nie zaprzeczał prawie, że tkwiły one w instytucjach polskich, przez ten naród właśnie stworzonych. Lecz tu powstaje pytanie: czy odpowiadamy za swoich przodków, czy możemy sprawić, by nie było się stało to, co się stało właśnie, czy możemy uniknąć sytuacji, jaką zastaliśmy i w jakiej „Historia” nas postawiła?
Otóż tu dotykamy sprawy dziwnej. W pewnym mianowicie znaczeniu odpowiadamy za swoich przodków. Jeśli wierzymy w to, że naród jest realnością żyjącą i że przechowuje ciągłość swego trwania, wówczas musimy wierzyć, że naród dzisiejszy tak samo odpowiada za swoją przeszłość, jak pojedynczy osobnik odpowiada za swoją, to znaczy, że musi się kłopotać dzisiaj o spłatę długów wczoraj zaciągniętych z przekonaniem, że są to jego własne długi, nie zaś poczynione przez „historię”, czyli przez Nikogo. Rzecz ma się podobnie jak z grzechem pierworodnym, który nie tyle z ojca na syna przechodzi, co z pokolenia ojców na pokolenie synów.
Natychmiast dwa pytania się nasuwają. Po pierwsze, dlaczego mielibyśmy wierzyć w narodowy grzech pierworodny, tj. w dziedziczenie winy w skali narodowej, po wtóre zaś, gdybyśmy wierzyli – co z tego praktycznie wynika?
Na pierwsze pytanie tyle można odpowiedzieć. Z punktu widzenia wszystkiego, co racjonalnie o świecie możemy powiedzieć, każdy naród jest przypadkiem i nie znamy żadnych reguł wyższych, nakazujących, by miał on w ogólności istnieć. Ale tak samo ludzkość jest przypadkiem i tak samo przypadkiem jest każdy osobnik ludzki. Z ściśle racjonalnego punktu widzenia niepodobna tedy uzasadnić, że ludzkość „zasługuje” na istnienie, a podobnie naród, a podobnie człowiek pojedynczy. Jednakowoż nie mamy innego oparcia dla wszystkich naszych praktycznych poczynań, jak ta właśnie wiara, że wartością jest ludzkość, że wartością jest naród i że wartością jest każde życie pojedyncze. Nie ma wielkiego pożytku w rozważaniu kwestii, w jaki sposób wiara ta daje się ugruntować, bo z góry wiadomo, iż ugruntować się nie da inaczej, jak tym oto praktycznym względem, że bez niej żyć nie sposób, że nasze istnienie – jako ludzkości, jako narodu, jako osobników – jest nam dane z tą wiarą właśnie. Ale wierzyć, że zbiorowość narodowa jest warta obrony i życia, to wierzyć, że jest ona tworem ciągłym, którego przyszłość jest w każdej chwili w stanie niepewności i wahania, a przeszłość nie jest po prostu utrwalona niczym piosenka na taśmie magnetofonowej, lecz jest o tyle tylko, o ile stanowi ruchomy majątek, bezustannie współżyjący z chwilą obecną i tylko przez tę chwilę obecną sensowny.
***
Na drugie pytanie trudniej odpowiedzieć, a ono właśnie jest najważniejsze. Jeśli naród jest aktywną wspólnotą kultury, jeśli więc żyje o tyle, o ile się czuje podmiotem tego życia, czyli odpowiada za siebie, to najskuteczniejszym sposobem zniszczenia narodu jest pozbawić go samego tego poczucia odpowiedzialności, sprawić, aby u w i e r z y ł w to, iż na skutek własnej bezsiły albo małoletniości albo okoliczności zewnętrznych zmuszony jest żyć tak, jak mu inni każą. Naród, który by uwierzył, że jest bezwzględnie pozbawiony wolności moralnej, straciłby wszelką nadzieję odzyskania jej kiedykolwiek. Więzień, który sądzi, że nie rozporządza już żadnym stopniem wolności, zostaje donosicielem lub prowokatorem, gdy go o to poproszą: niewiara we własną wolność wystarcza, by upodlenie stało się pełne.
Na walce z taką korozją duchową polega Sprawa Polska. Współcześnie korozja ta – to sowietyzacja Polski, która nie polega bynajmniej na ideologicznej indoktrynacji. Ten ostatni punkt jest ważny. Sowietyzacja może doskonale czynić postępy i urządzać się tam, gdzie nikt w ideologię sowietyzmu nie wierzy. W odróżnieniu od czasów nieco dawniejszych, doktryna urzędowa nie domaga się wcale wiary, żarliwości, wyznawców i fanatyków. Przeciwnie, sowietyzm podmywa skutecznie grunt narodowy tam, gdzie nikt, ale to nikt zgoła ideologii sowietyzmu na serio nie bierze i gdzie za pomyleńca uchodziłby taki, kto by zdania codziennie tę ideologię w gazetach wykładające podawał za własne przekonania w niepublicznych oznajmieniach. Sowietyzm buduje się jako właśnie taka sytuacja, w której wszyscy wiedzą, że nic nie jest i n i c n i e m o ż e b y ć „naprawdę” w mowie publicznej, że wszystkie słowa utraciły pierwotny swój sens i że dziwić się temu nie należy, że można karalucha nazwać słowikiem, a pietruszkę nazwać symfonią, wówczas zaś zgrozę i osłupienie budzi odkrywca, który karalucha karaluchem nazwie, a pietruszkę pietruszką. Tam właśnie sowietyzacja zbiera żniwo, gdzie za wyczyn umysłowy i moralny albo za ekstrawagancję szaleńczą uchodzi publiczne użycie słów w ich zwykłym znaczeniu; gdzie jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, iż mowa publiczna nie ma zgoła nic wspólnego z „prawdziwym” życiem, a prawdziwe życie to: błoto na ulicy, kaszanka na talerzu, podanie o mieszkanie, podwyżka, obniżka, jabłka podrożały, nie dać sobie świni podłożyć, nie ma frajerów, urwać, poderwać, zarwać, wyrwać, podłapać, załatać, kac, lekarstwo, pogrzeb.
Jeśli życie prawdziwe wyczerpuje się w powszedniej krzątaninie i powszedniej udręce, a rytualny frazes pozbawiony semantycznej wartości unieruchamia i zastępuje myśl wszelką i jeśli nikt się już temu nie dziwi, sowietyzacja jest spełniona. Zwolna przestajemy się dziwić. Nie zdziwimy się przecież, jeżeli jutro Rosja w imię marksizmu-leninizmu wzywać będzie Europę do obrony białej rasy przed żółtym niebezpieczeństwem, a Chiny w imię marksizmu-leninizmu zachęcać będą Stany Zjednoczone do wspólnej walki z wielkorosyjskim imperializmem Kremla. Degradacja mowy publicznej, gdyby przyjęta została jako trwały składnik życia i gdyby udała się całkiem, oznaczałaby śmierć każdej zbiorowości, również zbiorowości narodowej i byłoby tak nawet wtedy, gdyby mowa życia codziennego przechowała swój autentyzm. Wówczas bowiem mowa służyłaby przekazywaniu prawdy tylko w prywacie małego życia, ta zaś mowa, która jest niezbędnym narzędziem kulturalnej wspólnoty, przestałaby istnieć, wyparta bez reszty przez co dzień inny, a zawsze trupio sztywny hałas obrzędowych zaklęć i egzorcyzmów. Naród straciłby narzędzie, w którym wypowiada zbiorową swoją świadomość, utraciłby przeto poczucie, że sam jest podmiotem stających się dziejów własnych, czyli – co na jedno wychodzi – przestałby być tym podmiotem faktycznie. Nie twierdzę, że tak już się stało, ani nawet, że już jesteśmy na progu śmierci, ale nacisk, co zmierza do wyjałowienia słowa polskiego i odebrania go Polsce, nie ustaje ani na chwilę i bynajmniej nieskuteczny nie jest.
Oto, w jaki sposób wynaradawiać się można niepostrzeżenie prawie, nie tracąc, ściśle biorąc, mowy ojczystej, ale tracąc wartość mowy jako narzędzia narodowego trwania, odzierając mowę publiczną z sensu i oddając w ręce cudze. Sowietyzacja nie wymaga rusyfikacji w znaczeniu dawnym, gdyż sowietyzacja samą Rosję wynaradawia i samych Rosjan wyzuwa z ich ojczyzny, z historycznej ciągłości, z języka jako spoiwa narodowej świadomości. Niezrozumienie tej różnicy, a wobec tego traktowanie sytuacji współczesnej Polski jako pewnego wariantu – mniej czy bardziej złagodzonego – epoki rozbiorowej, jest jednym z głównych błędów patriotycznego piśmiennictwa polskiego.
Lecz cóż to wszystko praktycznie znaczy? Spróbujmy najpierw odpowiedzieć przez negację, odmawiając mianowicie wiary w skuteczność tych haseł, jakie najpospoliciej się słyszy z ust tych, co o Sprawę Polską się troszczą. Te hasła: „przetrwać”, „przechować kulturę narodową”, „zachęcać do pracy porządnej, uczciwości, solidności” – nie są skuteczne, a przy pewnym ich rozumieniu zgoła niebezpieczne. „Przetrwać” bowiem sowietyzmu nie można w takim sensie, w jakim można przeczekać powódź siedząc na drzewie i wypatrując pomocy. Powódź sowietyzmu ani opadnie z czasem sama, ani nie można się z niej ocalić przez pomoc zewnętrzną. Zapewne porównanie z powodzią jest niefortunne: mówmy raczej o pustynieniu, którego zaiste przetrwać nie można. „Przetrwać”, jeśli tyle znaczy, co „przeczekać”, jest hasłem zgubnym, bo wzywa do niczego. A i hasło „przechować kulturę narodową” jest dwuznaczne. Kultura narodowa nie jest wszakże złotą sztabą, którą można w ziemi zakopać i po latach nietkniętą wydobyć, nie jest także zabytkiem muzealnym albo biblioteką chwilowo nieczynną. Jest formą aktualnego trwania narodu. Przechować ją można tylko jako kulturę żyjącą, a więc tylko w oporze przeciw degradacji mowy publicznej, przeciw redukcji życia do prywatności powszedniej, przeciw próchnieniu wszystkich spontanicznych krystalizacji życia zbiorowego nie dekretowanych nakazem. A to wszystko jest karalne lub podejrzane. Kultura narodowa nie przechowania wymaga, ale obrony czynnej i w złej wierze żyje ten, kto powiada, iż nie wie, co to znaczy.
A nawet wezwania do porządnej pracy, do fachowości i uczciwości, mogą być dwuznaczne, choć wydawałoby się, że nic w tej sprawie powiedzieć nie można. Są dwuznaczne przez przemilczenie. Zakładają bowiem, że buduje się naród budując porządne fabryki; lecz sens każdej fabryki zależy od sensu, jaki naród przypisuje własnemu istnieniu, nie zaś odwrotnie; naród nie może zdobyć poczucia sensu swej egzystencji przez sam fakt zbudowania fabryki, skoro skądinąd cały system społeczny ku temu zmierza, by mu ten sens odebrać (pomijając już trywialną prawdę, że porządna praca i uczciwość nie rodzą się z wezwań, ale z warunków społecznych, które uczciwości sprzyjają, że uczciwość nie może być karalna itd.). Hasło pracy porządnej żadnego sensu dla bytu narodowego nie zawiera, bo i porządna praca może służyć nikczemnym celom; kapuś policyjny może także porządnie lub nieporządnie rzemiosło swoje uprawiać. Żałosne są wieczne apele o pracowitość – jakby pracowitość mogła ocalić naród niezależnie od tego, czy wierzy on, czy nie wierzy we własne istnienie, jakby uczciwość w imię celów narodowych mogła się rodzić bez świadomości tych celów, jakby mogła budować się Polska nie myśląc o tym, czym jest, albo zgoła pogodzona z tym, że przestała być podmiotem własnego życia, czyli że życie to utraciła.
Lecz wreszcie: cóż to znaczy praktycznie? Żyć w godności. Risum teneatis [czy powstrzymalibyście śmiech? – z Horacego]. To nie jest program polityczny. To jest tylko nazwa dla rdzenia, który czyni naród zdolnym do wolności i który, gdy zgnije, odbiera mu do wolności prawo. Nie ma żadnego zręcznego sposobu, żadnego pomysłowego wynalazku, który by szybko i radykalnie zmienił nasze położenie. Gdyby mógł istnieć program polityczny zdolny skutecznie i rychło wydźwignąć Polskę ku wolności, byłby on dawno i przez wielu napisany. Treści nowych programów czy pomyśleń politycznych nie są same przez się istotne. Mimo to jest istotne, by myśl polityczna nie obumarła, a w obliczu presji, która ma świadomość narodową uśmiercić, stokroć lepsza jest myśl polityczna fałszywa niż żadna, bo każde myślenie wyrosłe z prawdziwej troski o Sprawę Polską sprzyja tej sprawie. Są w Polsce niewyschłe ciągle łożyska, którymi płynie tradycja dawnych formacji politycznych: socjalistycznej, endeckiej, katolickiej, a nawet – w znikomym stopniu – komunistycznej. Jesteśmy w położeniu tak ciężkim, że istnienie wszystkich tych łożysk jest ważne, o ile są możliwymi skupieniami świadomości narodowej i nie są przedmiotem manipulacji ze strony grup czy klik panującego aparatu (jak to się stało, na przykład, z tradycją oenerowską, czego wszakże żałować nie należy). W sytuacji, w której największą groźbą jest kruszenie wszelkich form spontanicznej krystalizacji samowiedzy polskiej, wszystkie one są ważne – nie dlatego, by treść tych różnych i skłóconych tradycji miała „minimum wspólne”, ale tylko dlatego, że ważne jest wszystko, co rozbudza wolę utrzymania narodowej godności przeciw trądowi desperacji, rezygnacji, zobojętnienia, zgody. Wszystkie są ważne, o ile uprzytomniają nam, że Sprawa Polska nie na tym polega, by kulturę narodową przechować, ale by nią być. We wszystkich organicznych krystalizacjach kultury przechowuje się życie narodu. Lepiej zaiste, by były sekty rozpustników wierzące w rozpustę jako środek zbawienia i sekty ascetów wierzące w ascezę jako środek zbawienia, niż by cały naród był martwym wyczekiwaniem na coś, co nigdy nie nadejdzie, gdy będzie tylko wyczekiwane.
„Żyć w godności” nie jest próżnym sloganem, ponieważ każdy wie – każdy bez wyjątku – jak wielki jest nacisk, który ma go godności pozbawić; każdy wie, kiedy przechowuje godność, a kiedy ją traci i mało jest tych, co w dobrej wierze ośmielą się powiedzieć, że godności w żadnych warunkach nie utracili, że za cenę jej ocalenia oparli się wszystkim drobnym i dużym lękom, drobnym i dużym oczekiwaniom. Kto sobie nie kłamie, wie doskonale, czym jest ocalenie godności jednostkowej, bo drobnym i większym próbom poddawany jest często. Dla narodu „żyć w godności” tyle oznacza, co uznać na serio, że naród może zginąć tylko z własnej bezwoli, że nie może – pod pretekstem, iż jest małoliczny, osłabiony, zewnętrzną siłą zniewolony – wyrzekać się swojej woli bycia dla siebie podmiotem; że uprawnienie narodu do bycia sobą nie przedawnia się, chyba za jego zgodą. Postanowić, że tylko z własnej bezwoli – to znaczy z własnej woli – możemy zginąć, to uczynić prawdą treść tego postanowienia. Apele o pracowitość i piętnowanie „wad narodowych” są jałowe albo zgoła mylące, jeśli wypowiada się je przy milczącym założeniu, że można budować i odbudowywać naród pogodzony z własnym zniewoleniem i własną bezsiłą.
Żyć w godności to postanowić, że istnienie narodu polskiego rozstrzyga się w tej chwili za sprawą Polaków w Polsce żyjących, a nie mających ani własnej polityki zagranicznej, ani armii, nad którą by suwerennie panowali, ani swobody w zmienianiu instytucjonalnych form życia społecznego, ani wpływu na międzynarodowe przetargi i układy między mocarstwami. Można, oczywiście, utracić godność nie tracąc rozumu, a z rozumem – zdolności do ironii; można więc umrzeć bez godności w konwulsjach bezsilnego śmiechu. Żyć w godności natomiast nie jest sprawą śmieszną ani niekłopotliwą. Trzeba bowiem w osobliwy sposób ponosić odpowiedzialność nawet za tych, co godność wszelką utraciwszy, a nie utraciwszy politycznych pozycji, innych chcą zachęcać do wyzbycia się godności; bo i oni, na swój sposób szmatławy, należą do tego narodu i są jego tworem.
***
Tyle powiedziawszy, zatrzymałem uwagę na ważnym, a fałszywym tropie, na który mimowiednie mogłem zepchnąć myśl. Kiedym powiedział bowiem, że nie są ważne treści nowych pomyśleń politycznych, a ważny jest sam fakt, że myślenie o sprawach ogólnych nie umiera, łatwo mogłem ściągnąć na siebie podejrzenie, iż powtarzam innymi słowy hasło czartoryszczyków z polistopadowych debat „najpierw być, a potem jak być”, a więc hasło, które liczy na wspólnotę w imię ogólnonarodowych celów, odkładając na czas nieokreślony te wszystkie sprawy, które naród nieuchronnie dzielą na konserwatystów i radykałów, prawicę i lewicę, socjalistów i narodowców i jak tam jeszcze. Wypada przeto powiedziać, dlaczego takie hasło odrzucam.
„Jedność narodowa” nie istniała nigdy i – zdrowym rozsądkiem rzecz sądząc – nigdy nie będzie istniała, chyba jako pozór groteskowy, wymuszany przez despotyczny ustrój, albo jako ideologiczne zawołanie służące maskowaniu konfliktów przez jedną ze stron konfliktu. Odnosi się to równie dobrze do wszystkich krajów świata. Nie było takiej jedności w Polsce nawet za hitlerowskiej okupacji, a więc gdyśmy byli na dnie udręki i upokorzenia narzuconych przez zewnętrzną przemoc. Złudzenie jedności pojawia się z rzadka w chwilach, które zdają się rozwiązaniem dotkliwych kryzysów, jak w październiku 1956; lecz nawet w takich chwilach nie wszyscy w złudzeniu uczestniczą (w październiku nie uczestniczyła w nim przynajmniej część politycznego aparatu wroga zmianom, a także, choć z innych powodów, pewna ilość ludzi trzeźwych, którzy zmiany popierali); co najważniejsze zaś, złudzenia takie mają żywotność rzędu kilku dni lub kilku tygodni i nieuchronnie pryskają pod ciężarem odnawiających się walk między sprzecznymi interesami. Kiedy sprawa ogólnonarodowa przysłania w naszych oczach wszystkie inne i pomniejsza konflikty społeczne do ledwo widocznych rozmiarów, wyobrażamy sobie łatwo, że możemy się „na razie” o jedno tylko troszczyć.
Podobne złudzenia wywołuje w naturalny sposób oddalenie czasowe lub przestrzenne. Czasowe oddalenie sprawia, że w jakiejś epoce historycznej, już zamkniętej, różne siły i różne prądy, wrogie sobie ówcześnie, zdają się z naszej perspektywy przyczynkami do jednego dzieła (jak w znakomitej książce Bohdana Cywińskiego). Podobnie działa przestrzenne oddalenie na postrzeganie rzeczy teraźniejszych, łatwo rodząc ów obraz symplicystyczny, pospolity w polskiej emigracyjnej publicystyce, obraz zniewolonego narodu jednakowo doświadczającego swoje zniewolenie i jeśli podzielonego, to najwyżej na garstkę zdrajców i masę patriotów. Jak bardzo jest to obraz zniekształcony, wiadomo wszystkim, co, czy w Polsce żyjąc czy w nie-Polsce, zadają sobie trud myślenia o narodzie jako całości, lecz całości podzielonej między mnóstwo interesów rozmaitych i często skłóconych wedle kryteriów najróżniejszych oraz, między innymi, uprzytomniają sobie, jak znaczna jest w Polsce ilość interesów konserwatywnych, tj. zainwestowanych w przedłużanie istniejącej sytuacji.
Otóż ta perspektywa, która sprawą ogólnonarodową wszystkie konflikty pomniejsza, jest pod pewnym względem usprawiedliwiona, pod innym zaś myląca i niebezpieczna. Usprawiedliwiona jest w historycznym spojrzeniu (jak w książce właśnie wspomnianej), dopóki nie posługuje się ono fałszerstwem i przemilczaniem, tj. dopóki nie usiłuje po prostu walk i skłóceń minionych zatajać, a próbuje tylko ukazać, że na przekór tym walkom różne zwalczające się siły produkowały wartości, które p ó ź n i ej , niezależnie od tego, że były tworzone z pewnej ograniczonej i partykularnej perspektywy, okazywały się płodne i owocowały jako wartości powszechnie nadające się do asymilowania. Tak przecież jest naprawdę. Naprawdę nie popada w sprzeczność ten, kto dzisiaj – w uproszczeniu mówiąc – ceni sobie zarówno pisarstwo Sienkiewicza, jak Żeromskiego, chociaż gdybyśmy zredukowali tych pisarzy do gołych treści ideologicznych, jakie przekazywali, to jasne jest, że ci, którzy żyli lat temu sześćdziesiąt, nie mogli bez sprzeczności przyjąć tych treści łącznie. Jest naturalne i jest usprawiedliwione takie postrzeganie historyczne, które inaczej waży zdarzenia, niż je ważyli współcześni tym zdarzeniom; oczywiste jest bowiem, że ci, co później żyją, nie mogą udawać, iż nie jest im wiadome, co się stało po zdarzeniach przez nich opisywanych, nie mogą zająć stanowiska ludzi, dla których przyszłość – dla nas już przeszłością będąca – była niewiadoma; muszą zdarzenia selekcjonować, a to znaczy wyróżniać wedle ważności, muszą zatem nadawać im sens, którego współcześni nadać nie mogli.
Lecz to samo, co usprawiedliwia stosowanie perspektywy ogólnonarodowej w historycznej percepcji w stosunku do czasów zamkniętych, ogranicza znacznie (choć nie unieważnia) stosowanie takiej samej perspektywy względem percepcji bezpośredniej. Nie można być naprawdę historykiem teraźniejszości, tj. nie można oceniać wagi i sensu tego, co się dziś dzieje z perspektywy wyników, jakie się za pół roku ujawnią, a w każdym razie współczynnik niepewności przy próbach takich ocen jest olbrzymi: ważność wydarzeń i kryteria oceny mogą być postanawiane, lecz nie podbudowane znajomością następstw. Jeśli powstaje konflikt postaw społecznych, to uczestnicy tego konfliktu nie są w stanie na serio powiedzieć sobie, że z perspektywy stulecia oni i ich przeciwnicy będą tak samo w oczach potomków wyglądać na kooperantów jednej sprawy. Mogą tylko powiedzieć sobie, że uważają chwilowo ów konflikt za mniej ważny aniżeli jakieś składniki, w których ich punkty widzenia się pokrywają.
Wydawać się może, że tak właśnie teraz się dzieje. Wydaje się nam nieraz, że na dwóch ogólnych słowach „demokracja” i „niepodległość” możemy poprzestać, nie wyjaśniając ich bliżej i odsuwając nieuchronne konflikty, jakie wyłonić by się musiały przy ich bliższej eksplikacji, w nieokreśloną przyszłość. Wydawać się tak musi tym bardziej, że znaczna część konfliktów przeszłości stała się bezprzedmiotowa i że w konfrontacji interesów współczesnych nie możemy na ogół (prócz bardzo prostych wypadków) stosować kryteriów podziału, na przykład, na lewicę i prawicę albo na konserwatyzm i radykalizm, opierając się na historycznej tradycji (piszący niniejsze przed wielu laty sam usiłował takie kryteria formułować, było to może stosowne dla potrzeb ówczesnych podziałów politycznych, lecz już aktualność straciło). Słowo „socjalizm” zostało zohydzone i przymiotnik „narodowy” został zohydzony, a ci, którzy by do obu słów zarazem chcieli sięgać, otrzymują, jak ze sztuczki magicznej, „narodowy socjalizm”, a narodowy socjalizm to tyle właśnie co sowietyzm (żeby już na chwilę o hitlerowskim słowniku zapomnieć). Któż jest w Polsce „na lewicy”, kto „na prawicy”? Kto jest „socjalistą”, kto „narodowcem” i wedle jakich kryteriów? A jednak tradycyjne, odziedziczone jeszcze z ubiegłego stulecia podziały żyją nadal w podziemiu kultury narodowej i gotowe są w momencie gwałtownego kryzysu ujawnić się znowu, chociaż wymagają innych słów i chociaż sprawy, wokół których rozgorzeją konflikty, nie będą te same. Nie będą te same, ale będą się układać zapewne w podobne struktury. Nie ma bowiem powodu, by nie dzielili się ludzie, jak w przeszłości, na tych, dla których ważniejsze są swobody, które pozwalają się ujawniać sprzecznym interesom, i tych, dla których ważniejsze są wymuszone pozory narodowej jedności; na tych, co w poszczególnych sprawach optować będą za rozwiązaniami, które obiecują więcej równości, i tych, co nie chcą równości osiągać kosztem zwiększonego przymusu; a także na sceptyków i entuzjastów, na wierzących i nie wierzących w „postęp” albo wierzących i nie wierzących w Boga. Powiedzenie, że wszystkie te podziały „na razie” nikną w obliczu spraw najważniejsych, jest niebezpieczne, bo nie można o sprawie polskiej myśleć nie myśląc o wszystkich potencjach konfliktu, jakie się w niej zawierają.
Lecz nadal, po tym wyjaśnieniu, podtrzymuję to, com powiedział: że treści nowych pomyśleń politycznych nie są same przez się ważne, a ważne jest, by myślenie polityczne nie obumarło. Rozumiem to zaś tak, że konfliktowe stanowiska mają wszystkie inny sens tam, gdzie mogą się na powierzchni życia publicznego ujawniać, i inny w warunkach despotyzmu, który do ich ujawnienia nie dopuszcza. W tym drugim przypadku sens wszelkiego myślenia politycznego jest określony również, i w znacznym stopniu, przez sam fakt, iż jest to myślenie polityczne, określony jest zatem przez to najpierw, iż myślenie takie w ogóle się pojawia, a później dopiero przez to, jakie jest mianowicie. Myślenie polityczne samo jest aktem sprzeciwu przeciwko sytuacji, która myślenie uśmierca. W tym znaczeniu wszystkie formy myślenia politycznego przyczyniają się do pewnej sprawy wspólnej, a to przez to, że istnieją po prostu. Ponieważ jednak muszą one mieć także treść pewną, okażą się niechybnie w konflikcie, jeśli tych form będzie więcej niż jedna. W końcu więc: nie tyle przez to akty myślenia politycznego przyczyniają się do wspólnej sprawy, iż treść ich do pewnego stopnia musi się pokrywać, ile przez to, że wszystkie samym swym byciem niszczą monopol słowa publicznego, który sobie rządzący aparat przywłaszcza.
Wolno nam wierzyć w jedność narodowej tradycji, o ile pamiętamy zawsze, że jest to jedność pojawiająca się tylko z naszej perspektywy, ludzi, co przyszli później, że więc jest jednością projektowaną, nie zaś zawartą w doświadczeniu aktorów historycznych zdarzeń. Nie wolno nam natomiast wierzyć w jedność narodową jako realny stan rzeczy, teraz czy w przyszłości – i to bez względu na to, jak bardzo sprawa ogólnonarodowa przytłacza inne konflikty. A równie zgubna jest wiara w samowystarczalność narodowej kultury, a wiara taka (obym się mylił) zdaje się w Polsce rozszerzać; wartości narodowej kultury ujawniają się bowiem dopiero w międzynarodowej konkurencji; produkcja kulturalna skupiona na dziedzinach, gdzie konkurencji nie ma, może być, oczywiście, wielkiej wartości, lecz gdyby wszystko, co wartościowe w kulturze, miało właśnie w tych dziedzinach powstawać, a więc było faktycznie nieprzenośne i niezrozumiałe (a przynajmniej nieinteresujące) dla innych, kultura sama skazałaby się na skarłowacenie.
Tekst za „Kulturą” paryską nr 4/1973
Źródło: Gazeta Wyborcza
STOWARZYSZENIE
OTWARTA RZECZPOSPOLITA
Krakowskie Przedmieście 16/18, 00-325 Warszawa
e-mail: otwarta@otwarta.org
tel: +48 22 828 11 21
Biuro czynne dla interesantów:
poniedziałek-piątek: 10.00 - 14.00
Chcesz być na bieżąco?