Jerzy Tomaszewski o książce Marka Jana Chodakiewicza, Żydzi i Polacy 1918-1955. Współistnienie – Zagłada – Komunizm.

Jerzy Tomaszewski o książce Marka Jana Chodakiewicza, Żydzi i Polacy 1918-1955. Współistnienie – Zagłada – Komunizm.
Warszawa, Fronda 2000, 731 stron
Autor postawił sobie ambitne zadanie ukazania w jednym tomie dziejów polsko-żydowskich stereotypów w ciągu niemal czterech dziesięcioleci, w których zawierają się tak odmienne epoki, jak dwadzieścia lat niepodległej Rzeczpospolitej Polskiej, czasy okupacji hitlerowskiej i Zagłady oraz pierwsze dziesięć lat Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Dodał do tego porównanie sytuacji Żydów w okupowanej Polsce z innymi państwami (w tej dziedzinie jego wiedza jest znikoma), a jakby tego mało, dołączył wątki luźno związane z tematem rozważań, jak na przykład spór wokół zatrudnienia prof. Normana Daviesa na amerykańskim uniwersytecie. Zwłaszcza ostatnia część książki sprawia wrażenie rozważań de omnibus rebus et quibusdam aliis.
Właściwym zamiarem jego jest polemika z dwoma stereotypami. „W zbiorowej świadomości wielu Polaków wciąż funkcjonuje stereotyp ‘żydokomuny’. Głosi on fałszywie o ‘żydowskich rządach’ w Polsce i identyfikuje Żydostwo z komunizmem. Głównym argumentem na korzyść tej interpretacji jest udział Żydów we władzach w początkowym okresie okupacji sowieckiej […]. Tymczasem historycy zachodni w studiach nad tym okresem koncentrują się na kwestii antysemityzmu polskiego, który uznają za niemal powszechny. W ekstremalnych przypadkach z ich wypowiedzi można wysnuć wnioski o ‘hitlerowskiej’ inspiracji myśli niepodległościowej w Polsce.” (s. 9).
Cel szlachetny, ale, jak na rozprawę o ambicjach naukowych, dość skromny, gdyż tak sformułowane stereotypy głoszą ludzie w rodzaju Jerzego Roberta Nowaka (intelektualne odpowiedniki znajdziemy też w USA). Nie sądzę, by poważny historyk traktował na serio te poglądy; mogą być raczej przedmiotem studiów, jako zjawisko społeczne.
Autor, wbrew tytułowi książki, zajął się przede wszystkim okresem po 1939 r. Dwadzieścia lat między wojnami światowymi zarysował na 91 stronach, 240 stron poświęcił problemom drugiej wojny światowej, a 180 stron dotyczy lat 1944-1946. Rok wymieniony w tytule jako końcowy okazuje się fikcją. Te ograniczenia mają istotne konsekwencje. Mit „żydokomuny” wywodzi się z przełomu XIX i XX w., a w Polsce utrwaliły go dramatyczne wydarzenia wojen lat 1919-1921. Przekonanie o powszechności antysemityzmu w Polsce także rodziło się od końca XIX w. Roman Dmowski w 1918 r. zdołał przekonać swych rozmówców w USA, działaczy tamtejszych organizacji żydowskich o jego słuszności, a dodatkowym argumentem stały się pogromy i inne wydarzenia w Polsce w latach 1918-1921. Są to sprawy znane z literatury oraz opublikowanych źródeł, których – jak się wydaje – Chodakiewicz nie zna. Odniosłem też wrażenie, być może błędne, że jego wiedza o stosunkach polsko-żydowskich w dwudziestoleciu międzywojennym sprowadza się do skromnej literatury i niewielu źródeł. Brak ich wykazu na końcu książki utrudnia czytelnikowi zorientowanie się w tej kwestii, zaś chaotyczne i rozdęte przypisy bibliograficzne (sprawiają wrażenie epatowania pozorną erudycją) tego nie ułatwiają. Tak na przykład charakterystyce społeczności żydowskiej w Polsce 1918-39 towarzyszą odsyłacze, w których autor wymienia literaturę przeważnie bez związku z tym, co pisze. Co więcej, nie zawsze rozumie, co przeczytał. Nieporozumieniem jest opinia, że „Żydzi de facto cieszyli się więc w Polsce autonomią” wsparta stwierdzeniem, że „większość tej społeczności wiodła życie odrębne od ogółu” (s. 16). Na tej samej zasadzie można twierdzić, że wszystkie mniejszości narodowe „cieszyły się autonomią”, a nawet, że autonomią „cieszyli się” Polacy pod władzą Rosji, gdyż „wiedli życie odrębne” od Rosjan, często w konspiracji przed nimi.
Następujący po tym stwierdzeniu fragment charakteryzujący życie gmin wyznaniowych żydowskich przypomina wyobrażenia małego Józia, stworzone na podstawie przypadkowych opowiadań. Informacje o korzystaniu przez Żydów z oświaty świadczą, że autor nie wie o traktatowym obowiązku państwa polskiego do utworzenia szkół publicznych z żydowskim językiem nauczania (były takie szkoły dla innych mniejszości), i o tym, że nie został zrealizowany. Wyjaśnienie nieporozumień zawartych w charakterystyce żydowskiego życia politycznego wymagałaby wiele miejsca, choć fragment ten świadczy, że autor zna przynajmniej przybliżone nazwy ważniejszych ugrupowań politycznych.
Dziwny jest fragment poświecony tzw. asymilatorom, do których – jeśli dobrze rozumiem mało precyzyjne sformułowania – zalicza Chodakiewicz także ludzi, których przodkowie przyjęli chrzest w końcu XVIII w. Zalicza do nich między innymi barona Kronenberga, którego nawet ustawodawstwo hitlerowskie nie potraktowało jako Żyda (został aresztowany jako polski ziemianin, z tego też powodu znalazł się w więzieniu po 1945 r.). Nie podejmuję się dyskusji, czy „Nasz Przegląd” był gazetą liberalną, czy nie tym bardziej, że Chodakiewicz termin ten stosuje dość swobodnie i nie jestem pewien, co według niego oznacza. Chyba jest rodzajem negatywnego epitetu politycznego, a rozmaitych epitetów stosuje wiele. Nieporozumieniem jest jednak opinia, że dziennik był przeznaczony dla „Polaków żydowskiego pochodzenia”.
Wyliczanie i wyjaśnianie nieporozumień oraz błędów wymagałoby rozprawy o znacznej objętości, toteż ograniczę się do kilku ważniejszych kwestii, a także niektórych zabawnych. Czytamy więc: „antysemityzm zyskał ogromna popularność dopiero po pierwszej wojnie światowej” (s. 28), przy czym Chodakiewicz łączy to ze strachem przed rewolucją bolszewicką. Domyślam się, że nie słyszał o sprawie damasceńskiej i jej echach w Europie oraz o powstałej wówczas (zwłaszcza w Niemczech) fali literatury antysemickiej, o sprawie Dreyfusa i jej echach w wielu krajach, o procesach o „mordy rytualne” na przełomie XIX i XX w. nie tylko w Rosji, o antysemityzmie w Wiedniu (którego wychowankiem był Hitler). Nonsensem jest pogląd, że w realność światowego spisku żydowskiego „wierzyli bez zastrzeżeń zwłaszcza narodowi socjaliści, faszyści i narodowi radykałowie. Jednak dla konserwatystów, tradycjonalistów i monarchistów antyżydowskość była głównie sprawą retoryki.” (s. 29). A więc Chodakiewicz sugeruje, że „narodowi radykałowie” wierzyli w żydowskie spiski, lecz „konserwatyści i tradycjonaliści” traktowali to jedynie jako rodzaj demagogicznej propagandy? Trudno inaczej rozumieć określenie, że była to „sprawa retoryki”, czyli postawy: poważny człowiek nie bierze na serio tych bajek, ale są świetnym instrumentem do mobilizowania „ciemnych mas prostego ludu”.
A oto drobiazgi: Gabriele Simoncini zmienił płeć i został kobietą (s. 23); autorka wspomnień i pielęgniarka z wyższym wykształceniem Fanny Sołomian-Łoc otrzymała dyplom lekarza (s. 170-171); Teresę Prekerową mianowano profesorem (s. 226); prof. Jan Karski zmienił imię i czytamy „Jerzy Kozielewski vel Jan Karski” (s. 290); prof. Władysław Bartoszewski stał się autorem książki własnego syna (s. 400). Rekordowa jest kolekcja głupstw dotyczących Czechosłowacji (s. 351): „W marcu 1938 roku Czechosłowacja utraciła Sudety na rzecz Niemiec oraz inny fragment swoich terenów na rzecz Węgier i Polski” (w marcu 1938 Niemcy zajęły Austrię); „Emil Hácha został Prezydentem Stanu” (dosłowny przekład jego tytułu to „Prezydent Państwowy”); istniało „Niezależne Państwo Słowackie” (oficjalna nazwa to „Republika Słowacka”; autorowi pomyliło się z „Niezależnym Państwem Chorwackim”); „w Protektoracie właściwie nie było podziemia”; w 1945 r. w Czechosłowacji „ustanowiono koalicyjne rządy liberalno-komunistyczne. Niedługo potem komuniści pozbyli się swych partnerów i zaprosili Armię Sowiecką do ponownej okupacji państwa” (stało się to ponad 20 lat później). Dobrze, że Chodakiewicz chociaż wie, że Czechosłowacja istniała…
Dodajmy do tego świadome przemilczenia (nie podejrzewam ignorancji) tam, gdzie autorowi niewygodnie byłoby dostrzec rzeczywistość. Jest oczywiście zgodne z faktami gdy podkreśla, że wielokrotne wypowiedzi papieskie potępiały nacjonalizm oraz antysemityzm, jako niezgodne z podstawami chrześcijaństwa (s. 29-33). Natomiast starannie pomija jadowite antysemickie (trudno je bowiem traktować jako wyłącznie „antyjudaistyczne”) artykuły duchownych katolickich, zawarte choćby w poważnym „Przeglądzie Powszechnym” w latach trzydziestych; świadomie pomijam pisemka „dla prostego ludu”. Literatura w tej kwestii jest wystarczająco obfita, by historyk mógł dotrzeć do niej bez trudu. Nawet teraz – choć rzadko – zdarzają się wręcz rasistowskie wypowiedzi publikowane „pod auspicjami” (ulubione wyrażenie Chodakiewicza) instytucji katolickich, przynajmniej w Polsce. Omawia na kilku stronach koncepcje Feliksa Konecznego, ale dyskretnie pomija, że ten historyk wierzył, że są tacy Żydzi, którzy potrzebują krwi chrześcijańskiej.
Nie sprawdzałem informacji podawanych w książce, choć napotkać można mniejsze i większe omyłki. Czytamy: „Wiadomo na przykład, że w czerwcu 1929 roku we Lwowie gimnazjalistka dopuściła się profanacji podczas procesji Bożego Ciała” (s. 89). Nie wie jednak, że tę plotkę spowodował płacz dziecka, które spadło z krzesła; pisał o tym Antony Polonsky. Czytamy, że podczas okupacji „od nauczycieli wymagano odczytywania urzędowych dekretów dzieciom w szkołach podstawowych” (s. 192). Byłem wówczas uczniem i nie pamiętam by nauczyciele tak postępowali, choć zwracali uwagę, by dzieci wiedziały, co w szkole jest legalne, a co należy ukrywać przed ewentualną kontrolą.
Nie sprawdzałem także ścisłości cytatów, lecz zwróciłem uwagę na cytowanie książki Emanuela Ringelbluma w przekładzie z angielskiego, choć oryginał powstał (i ukazał się drukiem) w języku polskim. W innym miejscu natrafiłem na fragment wątpliwy. Chodakiewicz streszcza słowa Ezry Mendelsohna: ”sowiecka modernizacja i odejście od tradycji były korzystne dla Żydów” (s. 99), lecz pomija dalszy ciąg, gdzie Mendelsohn dodaje: „jako jednostek, podczas gdy judaizm oraz wszelkie formy specyficznie żydowskiej twórczości zanikały”. Bożenie Szaynok przypisuje twierdzenia przez nią nie wypowiedziane. Pisze, że część robotników niemieckich na ziemiach zachodnich w 1945 r. „bezwątpienia popierała Hitlera (s. 509). Natomiast we wskazanym miejscu Szaynok pisze, iż w niektórych miejscowościach Niemcy – antysemici „znajdują się na stanowiskach w urzędach”
Nie posądzam autora o świadome zniekształcanie faktów i cytatów, ani też o inne zdrożne postępki. Dochodzę jedynie do wniosku, że otrzymaliśmy książkę napisaną wyjątkowo niedbale, z lekceważeniem elementarnej staranności.
Chodakiewicz, koncentrując się na stereotypach dotyczących stosunków polsko-żydowskich, traktuje marginesowo zagadnienie prawnego położenia społeczności żydowskiej w Polsce. Jest to uzasadnione, gdyż stan wiedzy w tej dziedzinie jest stosunkowo dobry, choć nadal zbyt mało wiemy, jak obowiązujące prawa były wcielane w życie, zwłaszcza na prowincji, w niewielkich miejscowościach. Zagadnienia, które stanowią przedmiot badania znajdują w dużej mierze odbicie w relacjach i wspomnieniach, doniesieniach prasowych (zwłaszcza, jeśli mają sensacyjny charakter), rzadziej w dokumentach urzędowych. Ten rodzaj materiałów ma jednak wybitnie subiektywny charakter, z czego autor zdaje sobie sprawę, zwłaszcza krytycznie oceniając ścisłość wspomnień o Zagładzie. Sądzę jednak, że niejednokrotnie ma zbyt wielkie zaufanie do innych relacji, nieraz nawet pojedynczych, a więc trudnych do weryfikacji, ale za to wspierających jego opinie. Zapomina przy tym, że relacje (a także dokumenty ukazujące wydarzenia w jednej wiosce) nie mogą być traktowane jako wystarczająca podstawa do uogólnień. W rezultacie znaczne partie książki zawierają rozmaite przykłady postępowania zarówno Żydów jak Polaków, które pozwalają na wniosek, że czyny ludzi składających się na społeczeństwo bywają rozmaite i trudno je określić wspólnym mianem. Zależą od wielu czynników, zarówno tradycji (rodzinnej, regionalnej), wychowania, wierzeń, a wreszcie od charakteru i nawet przypadkowych okoliczności. Nie jest to wniosek szczególnie oryginalny. Chodakiewicz podkreśla, słusznie, wpływ zasad chrześcijaństwa na decyzje pomagania ukrywającym się Żydom, podejmowane także przez niektórych działaczy antysemickich w Polsce. Nie zastanawia się jednak nad konsekwencjami oddziaływania wielu dziesiątków czasopism i gazet wydawanych w Polsce przed 1939 r., które występowały pod sztandarem katolicyzmu obrządku łacińskiego i szerzyły nienawiść w stosunku do „obcych” (zwłaszcza Żydów „morderców Chrystusa”) i kłamstwa na ich temat. Klasycznymi przykładami są wydawnictwa franciszkanów z Niepokalanowa, a nawet poważny „Przegląd Powszechny”. Przeciętny katolik w Polsce nie czytał Biblii (Kościół katolicki tego nie zalecał), natomiast liczne rzesze wierzyły w to, co głosił „Rycerz Niepokalanej”, gdzie między innymi znalazła się relacja o domniemanym „mordzie rytualnym”. Rzadko kiedy duchowny odwoływał się do słów św. Pawła „albowiem niemasz różności Żyda i Greczyna” (list do Rzymian X.12), częściej ostrzegał przed „złością żydowską”, tradycyjnie interpretując niektóre wersety Ewangelii św. Jana.
Istotna słabość książki łączy się z apriorycznymi koncepcjami autora, należącymi do sfery politycznej. Czytelnik dostrzega, że podstawową przesłanką kryjącą się za komentarzami i ocenami jest akceptowanie swoistego „egoizmu narodowego”, łagodzonego w niektórych warunkach zasadami chrześcijaństwa oraz kategoryczne potępienie wszelkich odcieni lewicy, prowadzące wręcz do odmawiania prawa do polskości jej zwolennikom, w jaskrawej kolizji z elementarną wiedzą historyczną. Czytamy: „Sentymenty partii rewolucyjnych znajdowały czasami rezonans w najbardziej niespodziewanych miejscach. Często sentymenty te szły w parze z diametralnie sprzecznymi z nimi uczuciami patriotycznymi w stosunku do Polski” (s. 51). Nie potrafi zrozumieć, że przed 1918 r. w Rosji udział w ruchu rewolucyjnym wynikał często z pragnienia wyzwolenia Polski (i nie tylko Polski) spod ucisku narodowego, natomiast narodowi demokraci szukali szansy kompromisu z Rosją. Nie tylko Józef Piłsudski wywodził się z Polskiej Partii Socjalistycznej, ale także niektórzy prawicowi politycy polscy okresu międzywojennego. Późniejszy działacz komunistyczny Julian Marchlewski był autorem godnej uwagi, choć dziś zapomnianej rozprawy o narodowym ucisku w zaborze pruskim.
Gdzie indziej pisze „W badaniach nad społeczeństwem polskim pominiemy aktywistów partii komunistycznej oraz ambitnych lewicowych intelektualistów. Nie mieli oni przecież wiele wspólnego z polskością w tradycyjnym sensie” (s. 488). Tym samym rości sobie prawo do tworzenia specyficznej klasyfikacji i dzieli społeczeństwo na „prawdziwych Polaków” w tradycyjnym sensie oraz pozostałych, a więc Polaków „fałszywych”, czy też może jeszcze gorzej. Na podobnej zasadzie wyszukuje osoby pochodzenia żydowskiego: „w szeregach AK, NSZ i innych organizacji znalazło się wielu Polaków pochodzenia żydowskiego; większość z nich była chrześcijanami”, znaleźli się tu m.in. Aleksander Gieysztor, Aleksander Kamiński, baron Kronenberg junior, Stefan Kisielewski (s. 305).
Najbardziej może oryginalne tezy znajdujemy w zakończeniu, gdzie Chodakiewicz przyjmuje założenie sprzeczne zasadami prawa i tradycji współczesnej Europy, poza niektórymi specyficznymi przypadkami. Przyjmuje, iż Żydzi i Polacy (inne społeczności etniczne pomija, choć byłoby logiczne traktować je identycznie) stanowili odrębne wspólnoty i stwierdza: „Zauważyliśmy, że mimo wielkiego rozwarstwienia wewnętrznego i pluralizmu ideowego obu społeczeństw, ich gremia kierownicze prowadziły politykę, która opierała się na przedkładaniu interesu własnej nacji nad inne.” (s. 563). Otóż nie znalazłem żadnych dowodów, także w tej książce, które świadczyć mogą o istnieniu tych zagadkowych „gremiów kierowniczych”. Z pewnością, istniały zagadnienia, które mogły łączyć znaczną część Polaków, Żydów lub ludzi innej narodowości w Polsce, ale wyjątkowo tylko wszystkich, oczywiście jeśli nie przyjmować kryteriów Chodakiewicza, Tadeusza Walichnowskiego, Nowaka lub podobnych dla określenia, kto jest Żydem lub Polakiem. Według niektórych tzw. prawdziwych Polaków także Jan Paweł II jest Żydem. Zarazem istniały inne kwestie, które łączyły obywateli polskich ponad podziałami etnicznymi lub wyznaniowymi. Zewnętrznym tego dowodem były nie tylko wybory parlamentarne lub samorządowe, ale także postępowanie w momentach dla państwa decydujących. Wprawdzie Chodakiewicz o tym pisze w rozmaitych fragmentach swej książki (nawet na wskazanej powyżej stronie 563), ale nie wyciąga wniosków. Dostrzega jedynie podziały narodowościowe, jakoby przesłaniające wszystko inne i wyraża żal, że większość obywateli polskich była (i pozostaje) odmiennego zdania, parafrazując wezwanie, by proletariusze wszystkich krajów się łączyli: „Rewolucjoniści obu nacji jednoczyli się, aby zniszczyć Stary Ład. Tradycjonaliści, niestety, nie potrafili wspólnie zwalczać lewicowego wroga” (s. 563). Trudno nie zauważyć, że jednoczenie się rewolucjonistów (chyba, że w tym miejscu pod tym ogólnikowym mianem pojmuje tylko komunistów) było legendą, co zresztą Chodakiewicz marginesowo wzmiankował w rozmaitych rozdziałach. W rezultacie zakończenie książki niewiele ma wspólnego z poprzedzającymi go rozważaniami, historyk znika za parawanem ideologicznych i politycznych mitów. Ideolog okazał się nie lepszy od historyka.
Piszę te uwagi z żalem. Przed przeczytaniem tej książki miałem o wiele lepsze mniemanie o jej autorze. Sądziłem dawniej, że jest historykiem, z którym można się nie zgadzać, ale warto czytać i zastanawiać się nad tym, co odnalazł w źródłach i nad jego argumentami.