Wyrzucenie Hanny Lis z TVP każe postawić pytanie: czy na pewno prawo może nas zabezpieczyć przed wynaturzeniami płynącymi z kiepskiej kondycji tych, którzy dorwą się do zarządzania ważnymi instytucjami?

Wyrzucenie Hanny Lis z TVP każe postawić pytanie: czy na pewno prawo może nas zabezpieczyć przed wynaturzeniami płynącymi z kiepskiej kondycji tych, którzy dorwą się do zarządzania ważnymi instytucjami?

W felietonie „Od Falskiej do Farfała” („Gazeta” z 27 kwietnia) Jacek Żakowski porusza tuzin ważnych problemów, a każdy z nich jest pytaniem o stan polskiej demokracji, jej przyszłość oraz o to, w jakim stopniu wolna informacja i jej swobodny obieg mają szansę kształtować obywatelską świadomość. Pyta, czy dzisiejsza i przyszła Polska ma szansę na trwanie w warunkach obiegu informacji prawdziwej, czy też jest skazana na życie wśród fantomów prawdy pisanych na kolanie wedle czyjegoś politycznego widzimisię.

Pada też wreszcie ważne pytanie o etykę dziennikarską na przykładzie zwolnienia Hanny Lis z TVP, a konkretnie – o jego przyczyny oraz o to, czy dziennikarza powinna przed taką sytuacją chronić klauzula sumienia wpisana w kanon gwarancji zawodowych.

Z bogactwa problemów warto wybrać przynajmniej niektóre, aby tym ważnym pytaniom nie pozwolić wybrzmieć bez echa.

Twarz się traci na zawsze

Warto więc zapytać, jak powinien zachować się dziennikarz skonfrontowany z poleceniem służbowym, kiedy jest ono celowym wprowadzaniem opinii publicznej w błąd przez umyślne podawanie nieprawdziwych informacji.

Prawo karne zna pojęcie kontratypu. Jest to wyłączenie odpowiedzialności za czyn, który w zwykłych warunkach stanowi przestępstwo. Podczas działań wojennych dowódca wydaje rozkaz otwarcia ognia, skutkiem czego giną żołnierze wroga. Gdyby nie rozkaz – strzelający byłby zabójcą i odpowiadałby za morderstwo. Słuchając rozkazu – pozostaje bezkarny, zabójstwa nie popełnia (choć zabija).

Ale to samo prawo zna pojęcie rozkazu bezprawnego. Właśnie na tej podstawie osądzono zbrodniarzy hitlerowskich w Norymberdze i właśnie przed tym dylematem stanie sąd w sprawie naszych żołnierzy z Afganistanu. Chodzi o to, że jeśli żołnierz wie, iż rozkaz jest bezprawny, ma obowiązek odmówić jego wykonania.

Wracając na pole bitwy w TVP, warto zapytać, jak powinna zachować się Hanna Lis w sytuacji, w której „dostała do wykonania rozkaz”, który sam w sobie był bezprawny, bo polecał upowszechnienie informacji obiektywnie (a więc sprawdzalnie) nieprawdziwej. Wchodząc głębiej w dylemat prowadzącego jeden z najważniejszych w Polsce programów informacyjnych i sprowadzając rzecz do konkretów, potrafimy zbudować tylko następujące logiczne możliwości:

a) dziennikarz wykonuje polecenie, b) odmawia poprowadzenia całego programu, c) dokonuje autocenzury programu (emitowanego na żywo) i pomija informację nieprawdziwą – biorąc za to na siebie odpowiedzialność. Obawiam się, że innych możliwości nie ma.

Zważmy zatem: wariant pierwszy jest wyjątkowo szkodliwy społecznie, bo poważne medium kolportuje informacje nieprawdziwe, co oznacza, że unicestwia własną wiarygodność, a ona jest być albo nie być dla każdej stacji, gazety itd. Do tego ów wariant oznacza śmierć zawodową dziennikarza, bo sprzeniewierza się on swej misji: dziennikarz, który wie, że kłamie, traci nie tylko wiarygodność, ale i twarz. Na zawsze.

Zastosowanie wariantu drugiego oznacza zerwanie programu. Czy można sobie wyobrazić większą katastrofę dla stacji niż ta, gdy na antenie nie ukazuje się program informacyjny, na który czekają miliony telewidzów? Gdyby prowadzący „Wiadomości” po prostu odmówił wejścia na wizję – nikt by się za nim nie wstawił. Wszyscy żądaliby odeń wcześniejszego zwolnienia się, bo woleliby mieć program z inną obsadą, niż nie mieć go wcale. Waga takiego programu jest tak znacząca, że nikt nie może świadomie doprowadzić do tego, że nie ukaże się na antenie. Tak więc wariant drugi odpada.

Pozostaje wariant trzeci i choć nie jest szczęśliwy, to chyba jedyny możliwy. Nikomu się do końca nie spodoba, ale nie mamy wyboru między dobrymi i złymi decyzjami, a wyłącznie między złymi lub jeszcze gorszymi. A w takiej sytuacji wybór mniejszego zła jest racjonalny.

Kto milczy, ten współwinny

Jednak koncentrowanie się wyłącznie na decyzjach zawodowych Hanny Lis nie wyczerpuje tematu. O wiele ciekawsze wydają się inne pytania. Jak się powinna zachować rada nadzorcza TVP wobec tego, że – jak przekonująco pisze Jacek Żakowski – zarząd telewizji i jemu podwładni najprawdopodobniej dopuścili się czynu niezgodnego z prawem? Bo tu uruchamia się zasada domina i patrzeć należy, kto zaniechał działań, do których był zobowiązany faktem podejrzenia naruszenia prawa.

W ten logiczny sposób nie pytamy już tylko o ocenę legalności postępowania zarządu Telewizji Polskiej, lecz o ocenę legalności zaniechania ze strony rady nadzorczej, do której przy takim obrocie rzeczy należy danie świadectwa. Jeśli zarząd łamie prawo, a rada nadzorcza udaje, że tego nie dostrzega, to swoim zaniechaniem wpisuje się w działanie, które plasuje ją po nielegalnej stronie. Prawo przewiduje bowiem, że czyn niedozwolony czy przestępstwo można popełnić albo przez działanie, albo przez zaniechanie – np. niedopełnienie obowiązków.

I jedno, i drugie zachowanie jest równie bezprawne, a do tego – karalne.

Oczywiście domino rozkłada się dalej, a ponieważ świat się nie kończy na radzie nadzorczej, następnym wywołanym do tablicy jest ten, kto jest właścicielem Telewizji Polskiej. Jego bezczynność, o ile zaszło naruszenie prawa, również wpisane być może w taką samą ocenę. Życie zna próżnię, prawo próżni nie zna. Dobrze o tym pamiętać.

Dobrze też pamiętać, że zupełnie inaczej rzecz się przedstawia w stacjach prywatnych, a diametralnie inaczej – w telewizji publicznej (i radiu). Tylko tu występuje specyfika nieobecna w komercji, tylko ta sfera jest regulowana ustawowo, a częściowo, gdy chodzi o Krajową Radę Radiofonii i Telewizji – nawet konstytucyjnie. Tylko tu wreszcie mamy do czynienia ze szczególnymi powinnościami dziennikarzy i wydawców płynącymi z tego, że media publiczne dźwigają na sobie ciężar (i zaszczyt) misyjności.

Nie można odpowiadać za stan świadomości obywatelskiej, świadomie dostarczając opinii nieprawdziwe informacje. Albo jedno, albo drugie. Dopuszczenie na antenę kłamstwa jest sprzeniewierzeniem się obowiązkom płynącym z misji, ale te obowiązki zapisane są w ustawie. Transmitowana na antenie publicznej nieprawda jest naruszeniem ustawy wprost. Kto kładzie uszy po sobie, ten staje się współwinny i „osoby zainteresowane” nie powinny tracić tego faktu z pola widzenia.

Gdy rządzą ludzie marni

Felieton Jacka Żakowskiego daje się odczytać jako protest przeciw zniewalaniu mediów przez ich powodowanych złymi zamiarami wydawców i właścicieli. Autor widzi obronę we wpisaniu do prawa prasowego klauzuli sumienia, która byłaby bronią ostateczną stojącego samotnie na placu boju uczciwego dziennikarza. Uważam, że dziennikarze nie powinni stawać wobec tak dramatycznych wyborów moralnych. Nie powinno do nich dochodzić dlatego, że szefami redakcji powinni być także dziennikarze, którzy swoim morale i poczuciem odpowiedzialności mogą zagwarantować, że nie wystąpią konflikty, których nie da się rozwiązać na kolegium redakcyjnym. O wiele mocniejszą tarczą przed patologią jest właściwy dobór ludzi niż litera prawa, której wielu może nie szanować.

Pytania Żakowskiego piszą na tablicy inny zgoła problem: czy za pomocą regulacji prawnych możemy skutecznie zabezpieczyć się przed wynaturzeniami płynącymi z marnej kondycji ludzi, którzy jakimś zrządzeniem losu dorwą się do zarządzania ważnymi społecznie strukturami? Czy to jest wina prawa, że coraz częściej życiem społecznym i publicznym zarządzają jednostki, które nigdy nie powinny osiągnąć swoich stanowisk? Czy demokracja to ustrój bezsilności, czy rozsądnej, uczciwej gry zróżnicowanych grup nacisku oraz ściśle przestrzeganych procedur, których „autorytaryzm” polega na tym, że eliminuje ludzi nieuczciwych, a popycha w górę przyzwoitych?

Wyrzucenie z pracy w stoczni Anny Walentynowicz w 1980 r. uruchomiło wielki proces społeczny; wyrzucenie z Telewizji Polskiej Hanny Lis w roku 2009 wywołuje zupełnie inne, ale też podstawowe pytania, o wiele poważniejsze niż sam incydent je detonujący. Może warto skupić się na tych pytaniach, proszę państwa?

*Jerzy Naumann – adwokat

 

Źródło: Wyborcza.pl