Książka, o której tu będzie mowa, jest oparta na podobnie solidnym warsztacie źródłowym, mikrograficznym, i napisana jest językiem tak spokojnym, że chwilami zdaje się on wręcz nie przystawać do dramatycznej treści relacji. Przez to jednak działa tym mocniej i tym bardziej wiarygodnie – o książce Jana Grabowskiego „Judenjagd. Polowanie na Żydów, 1942-1945. Studium pewnego powiatu” pisze prof. Jerzy Jedlicki.

W ostatniej dekadzie wezbrała nowa fala studiów nad stosunkami polsko-żydowskimi w czasie okupacji. Głównym i najbardziej wydajnym ich ośrodkiem stało się Centrum Badań nad Zagładą, założone przez Barbarę Engelking, Jacka Leociaka i Dariusza Libionkę i ulokowane przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.

Przyznam, że kiedy powstało w roku 2003 zapowiadając wydawanie czasopisma i książek, byłem zrazu nieco zdziwiony: wydawało mi się, że po 70 latach już niewiele nowego da się na ten wyeksploatowany temat powiedzieć, poza zagęszczaniem lokalnych map wydarzeń. Jakże się myliłem!

Jan Grabowski, profesor Uniwersytetu w Ottawie, spędzający pracowicie czas w polskich archiwach, stał się jednym z filarów tego Ośrodka. Jego powściągliwy styl, ostrożność w sądach, trzymanie się blisko źródeł – wszystko to przyczyniło się do ustanowienia właściwej Centrum normy warsztatowej. Grabowski jeden z pierwszych odkrył bogactwo informacji kryjące się w aktach sądowych, wytworzonych przez sądy niemieckie czasu wojny i powojennne oraz przez sądy polskie po roku 1945; bronił uparcie ich wartości poznawczej w zakresie spraw żydowskich. Na takim materiale, uzupełnionym przez relacje ocalonych, oparł swoje fenomenalne studium o szmalcownikach („Ja tego Żyd znam!”,) i szereg artykułów w tomach wydawanych przez Centrum.

Książka, o której tu będzie mowa, jest oparta na podobnie solidnym warsztacie źródłowym, mikrograficznym, i napisana jest językiem tak spokojnym, że chwilami zdaje się wręcz nie przystawać do dramatycznej treści relacji. Przez to jednak działa tym mocniej i tym bardziej wiarygodnie.

Jest to monografia stosunków niemiecko-polsko-żydowskich w jednym wybranym powiecie i w ostatniej już, likwidacyjnej fazie Zagłady, głównie w latach 1943-44, kiedy ukrywający się, coraz mniej liczni Żydzi, rozbiegli się po powiecie, po jego lasach i po chłopskich zagrodach, póki jeszcze gotowe były ich trzymać. Powiat jest tu traktowany z przyległościami, bo zwłaszcza dołączone w aneksie relacje pisemne „ocaleńców” wykraczają poza jego granice, sięgając od Tarnowa do Mielca.

Powiat jak powiat: kawałek północnej Galicji, wciśnięty w kąt Dunajca i Wisły, płaski, ubogi, wiejski i małorolny, niczym się specjalnie nie wyróżniający. Sowietów tu nie było przed 1945 rokiem, Żydów było ok. 8% ludności, a więc poniżej średniej krajowej. Większym ich skupiskiem był pobliski Tarnów, mniejszym Dąbrowa, reszta rozproszona była po miasteczkach i wsiach, uprawiając rzemiosła lub gospodarstwo rolne, znając okolicę i ludzi i przez nich nawzajem znana z imienia i rodziny.

W latach 1941-42 getta w Tarnowie i Dąbrowie pęczniały z powodu przesiedlania Żydów ze wsi i rozmieszczania Żydów przywożonych z Reichu. Latem 1942 roku zaczął się proces deportacji ludności gett pociągami do obozu zagłady w Bełżcu. Towarzyszyła mu dzika samowola SS, gestapo i żandarmerii, wspomaganych, gdy było trzeba, przez polską policję „granatową”, polskich „junaków” ze Służby Budowlanej (Baudienst) i przez żydowską OD (Ordnung Dienst). W nielicznych relacjach ocalonych z Tarnowa największe wrażenie robi upojenie niemieckich funkcjonariuszy władzą absolutną nad pozbawionym wszelkiej w ich oczach wartości życiem ludzkim. Przykładem najbardziej skrajnym – ale daleko nie jedynym – był słynny komendant obozu w Płaszowie, Amon Goeth, który przybył do Tarnowa we wrześniu roku 1943, aby dopilnować zakończenia akcji wywózek z getta do Birkenau: „Pierwszą ofiarę kobietę zastrzelił Goeth osobiście na ślepej uliczce prowadzącej na ulicę Szpitalną. Gdy ofiara padła na ziemię, dowlókł drugą kobietę, kazał stanąć na trupie i znowu zastrzelił i tak po kolei kazał stawać następnym ofiarom na pomordowanych i rozstrzeliwał. Gdy matka trzymała dziecko na rękach, rozstrzeliwał oboje. Gdy dziecko było większe, musiało stawać samo i strzelał do dziecka. Tak zabił około 60 osób, patrzałam i nie mogę opisać zgrozy tej sceny. Z zabitych ciał utworzył się stos.” – pisze kobieta, która scenę te oglądała z ukrycia.

To poczucie władzy, tym razem połączonej ze strachem, udzielało się służbom pomocniczym polskim i żydowskim tworząc szczególny układ hierarchicznej zależności, znany z dawniej opublikowanych przekazów, ale w książce Grabowskiego przedstawiony nader plastycznie.

Głównym jednak tematem tej pracy jest krajobraz po „wysiedleniach”. W samym powiecie dąbrowskim po likwidacji małopolskich gett ukryć się miało, wedle obliczeń Grabowskiego, 277 Żydów. Z nich wojnę przeżyło 36 – 38, tj. co siódmy (co stanowi ułamek procenta przedwojennej ludności żydowskiej powiatu). Tak więc ok. 240 Żydów, ukrywających się przez parę lat u gospodarzy lub w lasach, zostało ujawnionych i wymordowanych. Przez kogo, w jakich okolicznościach, z jakich pobudek? – to jest główną materią tej książki, której autor stara się udokumentować niemal każdy przypadek, los każdej z ofiar.

Scena wiejska wyglądała odmiennie od miejskiej. Niemcy byli tu mniej widoczni: najbardziej żandarmeria, rzadziej pojawiało się Gestapo, najwyższa instancja. Kluczową rolę odgrywała polska policja, zwana popularnie granatową: większość jej funkcjonariuszy to byli zweryfikowani przedwojenni policjanci, całkowicie podporządkowani władzom okupacyjnym. Nieumundurowana policja kryminalna (Kripo) też, z wyjątkiem szczebli dowódczych, składała się z Polaków, nie mówiąc o sołtysach, strażach pożarnych, strażach nocnych, służbie leśnej czy budowlanej („junacy” Baudienstu). Formacje policyjne przenikały do wsi, wchodziły z nią w różnorakie interesy, miały w niej swoich informatorów. Praktyczna kolaboracja była rzeczą codzienną, naturalną, mało kto patrzył dalej w przyszłość. Książka Grabowskiego pokazuje stan swoistego chłopskiego legalizmu: ten, kto rządzi, stanowi prawo.

Głównym przedmiotem „prawa” – obok kontyngentów – był obowiązek meldowania o ukrywających się Żydach i wieś, z różną gorliwością, tej powinności strzegła. Najgorliwsi nadawali ton inicjując obławy, szantażując sąsiadów, grożąc mniej skwapliwym, „strzelając Żydów” albo odwożąc ich na policję. Wystarczyło takich kilku, żeby zastraszyć i nakłonić do współudziału całą gromadę. Niektórzy byli bardziej chętni, jak ci chłopcy, co to – jak mówi świadek – „skoczyli na konie i puścili się w las chwytać Żydów”, inni, zrazu przymuszeni, wciągali się dopiero w robotę. Udział w obławie, tym bardziej w egzekucji, dzieleniu łupów i oblewaniu sukcesu, był rodzajem inicjacji, aktem solidarności zbiorowej: posłali chłopaka po wódkę, „bo mają żyda i czeba go zastrzelić, a bez wódki na sucho to będzie go źle strzelać”.

Antysemityzm? Oczywiście, ale zależy jaki. Żadne tam spiski i mędrcy Syjonu, żadne też mordy rytualne. „Żydki” z sąsiedztwa, znajomi, teraz wyjęci spod prawa, i wszystko. Tyle, że nawet wyjęci, nawet biedacy i sponiewierani, mają przecież złoto. „Żydowskie złoto”. Jak Żyd nie ma go na sobie, to znaczy się zakopał. Żaden z antysemickich mitów nie okazał się równie straszny, jak ten, równie podniecający do zbrodni. Choć złota przeważnie nie było. Czasem zwitek dolarów na przeżycie, zaszyty w kołnierzu. A jeszcze trzeba było się podzielić z policjantem, zawsze łapczywym, z sąsiadem szantażystą. Przydawała się więc i sukienka, nawet kalesony zdarte ze zwłok, też nie do pogardzenia.

Mimo to w tych powojennych zeznaniach sądowych nie czuje się szczególnego napięcia nienawiści. „Same nagonki na Żydów – pisze Grabowski – nie wzbudzały najwyraźniej silnych negatywnych emocji.” I dalej: „Mordowanie ofiar dokonywało się zazwyczaj bez pasji, dość rutynowo i bezosobowo”. Co prawda upływ czasu mógł wygasić nienawistne uczucia. Zresztą przypadki bezpośredniego zabijania Żydów przez chłopów były o wiele mniej liczne niż ich wydawanie w ręce policji lub żandarmerii, za co można było otrzymać nagrodę w postaci pieniędzy, cukru, a czasami i wódki.

Z drugiej strony w całym tym materiale źródłowym nie widać śladu jakichkolwiek objawów współczucia, nawet dla dzieci, które zabijano lub wydawano policji czy żandarmom z taką samą obojętnością. Możliwe, że ci, którzy takie odruchy mieli, nie zdradzali się z nimi, bo też nie sprzyjała im atmosfera we wsi. Bronić Żydów, litować się nad głodnymi, zziębniętymi i osieroconymi nie uchodziło, a cóż dopiero chronić ich i żywić.

Ci nieliczni, co się potrafili wyłamać z takiego gromadzkiego ostracyzmu, musieli mieć niezmiernie silne poczucie swojej moralnej autonomii i samotności, a umieli też pokonać lęk przed donosem. Komendant posterunku – zezna jeden z nich po wojnie – „dostał trzy listy, że ja trzymam Żydów”. Anatema długo jeszcze ciągnęła się za nimi, jeżeli przeżyli. „Pagos i po wojnie cierpiał za nas, bo mu docinano we wsi od <żydowskiego wujka> i nieraz wracał sam z kościoła, bo inni unikali go dlatego, że przechowywał Żydów.”

Wieś więcej miała wyrozumienia dla tych, co to robili dla zysku, choć musieli się okupywać, a czasem – gdy we wsi za wiele o tym gadano, a ukrywanym kończyły się pieniądze – bywało, że groziła im śmierć z ręki dobroczyńcy, bo przecież i ukrywani Żydzi mogli na policji zeznać, kto ich chronił.

Twarde to były prawa. A powiat? Powiat był sobie zwyczajny. Mapa Polski pomału wypełnia się takimi powiatami. Daleko nie szukając, w tomie I Rocznika „Zagłada Żydów” mamy podobną, wnikliwie napisaną rozprawę Aliny Skibińskiej i Jakuba Petelewicza p.t. „Udział Polaków w zbrodniach na Żydach na prowincji regionu Świętokrzyskiego”. To jak z procy przez Wisłę strzelił. Jedyna rzucająca się w oczy różnica to ta, że w lasach Kielecczyzny roiło się od partyzantów wszelkiej obediencji, co pokaźnie zwiększało liczbę sztuk broni, z których w każdej chwili mógł paść śmiertelny strzał. A „Zagłada domu Trynczerów”? To znów Rzeszowskie.

Tarnów i Dąbrowa tym pamiętne, że to przecież było główne ognisko galicyjskiej rabacji w 1846 roku, kiedy chłopi z poduszczenia austriackiego starosty wiązali powstańców i odstawiali do cyrkułu, a potem rabowali dwory i rżnęli panów. Ale jakie to mogło mieć znaczenie po 95 latach? Chyba takie tylko, że wtedy biskup tarnowski objeżdżał skrwawioną diecezję odprawiając nabożeństwa pokutne. Nic jakoś nie słychać o tym, by Kościół komukolwiek nakazywał pokutę za zabicie albo wydanie Żydów. Kościół był nieobecny, choć nie ma wątpliwości, że w tej pobożnej okolicy mordercy chodzili co niedziela na mszę, a przynajmniej raz w roku do spowiedzi.

Żydzi – piszą Skibińska i Petelewicz – byli już wyrzuceni „poza obręb społeczności, z którą odczuwać należy jakąkolwiek wspólnotę”.

 

 

Jerzy Jedlicki


 

Jan Grabowski, Judenjagd. Polowanie na Żydów, 1942-1945. Studium pewnego powiatu, Centrum Badań nad Zagładą Żydów, IFiS PAN, Warszawa 2011.