Problem, który stoi przed nami, kiedy się zastanawiamy nad pogromem kieleckim, to jak wytłumaczyć (używam sformułowania Krystyny Kersten) „zbrodnicze zachowania zwykłych ludzi, zwykłego dnia, w zwykłym wojewódzkim mieście”.
„Wyjaśniam, że krew na moim ubraniu…” Tygodnik Powszechny nr 28/2006
Problem, który stoi przed nami, kiedy się zastanawiamy nad pogromem kieleckim, to jak wytłumaczyć (używam sformułowania Krystyny Kersten) „zbrodnicze zachowania zwykłych ludzi, zwykłego dnia, w zwykłym wojewódzkim mieście”.
W dwudziestowiecznej historii Polski sześćdziesiąt lat to czas oddzielający epoki. Dlatego refleksje rocznicowe na temat pogromu kieleckiego musimy zacząć od przeniesienia się wyobraźnią w zupełnie inną rzeczywistość. Za przewodnika weźmy osobę, którą w III RP – wedle powtarzanych wielokrotnie badań opinii publicznej – najwięcej Polaków obdarzało zaufaniem. I zacznijmy od scenki, która miała miejsce wiosną 1945 r. w Krakowie. Jacek Kuroń, którego słowa cytuję, był wówczas jedenastoletnim chłopcem.
Potworny ten wymysł
„Zbliżały się właśnie święta wielkanocne i moja matka robiła coś w kuchni. Mój brat Felek jej w tym przeszkadzał, więc poprosiła mojego dziadka, żeby go wyprowadził na spacer. Felek iść nie chciał, beczał okropnie, a dziadek go ciągnął. Po jakimś czasie zobaczyliśmy, że na podwórko wchodzi wzburzony tłum, jacyś ludzie prowadzą dziadka, wykręcają mu ręce, szarpią, inni prowadzą Felka. Co się okazuje? Ci ludzie mówią, że złapali Żyda, który ciągnął dziecko, żeby je zabić na macę. Zobaczyli małego blondynka, który płakał strasznie, a starszy człowiek w czapce ciągnął go za rękę, i tak to zrozumieli. Wcale nie było łatwo wyrwać dziadka. Mama podbiegła do Felka, ale Felek dalej płakał, bo był przestraszony. A ludzie wołali: »To nie jest matka! Co to za matka, jeśli dziecko dalej płacze, jak ona do niego podchodzi?!«. (…) Mieliśmy do czynienia z klimatem pogromowym”1.
Pragnę zwrócić uwagę nie tyle na konkluzję Kuronia – że tuż po wojnie w Polsce panował klimat pogromowy – ile na opisane zdarzenie. Ilustruje ono bowiem ówczesny stan świadomości społecznej, trudny dziś do wyobrażenia. Otóż w latach 40. w Polsce powszechnie uważano, że Żydzi uprawiają mord rytualny, to znaczy porywają i zabijają dzieci chrześcijańskie i zużywają ich krew do robienia macy.
„Potworny ten wymysł – pisał publicysta tygodnika „Kuźnica” – doczekał się nawet pewnej niebezpiecznej modyfikacji – pobieranie krwi aryjskich dzieci już nie tylko dla wypieku macy, lecz w celach cudotwórczej terapii” [tzn. sądzono, że Żydzi piją krew polskich dzieci, aby się wzmocnić – JTG]2. „To nowe wcielenie starego oszczerstwa jest o tyle niebezpieczniejsze – kontynuował autor artykułu – że można nim wywołać gniew ludzi okrągły rok” [a nie tylko w okolicy Wielkanocy, kiedy jest wypiekana maca na Pasower – JTG]. I tak na klatce schodowej budynku przy ul. Planty 7 w Kielcach, gdzie rozegrała się główna część tragedii 4 lipca, „stała młoda dziewczyna i krzyczała: »Smakowała wam krew Chrystusa!«”. Podobnie odezwał się do wiceprzewodniczącego komitetu żydowskiego w Kielcach, Chila Alperta, jeden z żołnierzy, którzy weszli do budynku: „No, jak wam smakowała polska krew? Dobrze wam było?”3.
Potoczna świadomość przyjmowała pomówienie Żydów o mord rytualny jako rzecz oczywistą. „To na pewno prawda, że dzieci są zamęczone! No i patrzcież, no i patrzcież!” – rozpaczała zakonnica w tłumie na kieleckiej ulicy w dniu pogromu4. W Krakowie przy ul. Stradom 10, pod domem zajmowanym przez Komitet Żydowski, zjawiło się 19 października 1946 r. kilku pijanych jegomości w poszukiwaniu zaginionego dziecka. Na obiekcje strażnika, że to prowokacja, że na ulicy robi się tłum i zaraz dojdzie do tragedii, roztropny dowódca patrolu milicji, który tymczasem został wezwany przez żydowskich mieszkańców domu, odpowiedział: „Jakby obywatelowi zginęło dziecko, to obywatel też by szukał”. W Częstochowie, pisał w pierwszym numerze „Głosu Bundu” (1 VIII 1946) przewodniczący miejscowego Komitetu Żydowskiego, Brenner, „ostatnio 11-letnie dziecko chrześcijańskie ze swoją matką chodziło po ul. Garibaldiego, zamieszkałej przez licznych Żydów, i wskazywało dom, w którym mieli go rzekomo Żydzi więzić przez dwie doby. Tym razem chrześcijańscy sąsiedzi domu wykpili chłopca i wypędzili… Aczkolwiek niebezpieczeństwo niemal już minęło, a umysły zaczynają się uspokajać, wydarzenie to odbiło się fatalnie na naszym osiedlu. Zaczęto szybko likwidować mieszkania, interesy, warsztaty pracy i uciekać. Dokąd? Nikt nie wie i nie daje jasnej odpowiedzi”. A Żydzi uciekali wówczas z Polski głównie do obozów przesiedleńczych do… Niemiec, bo tam było bezpieczniej. Bezpośrednio po pogromie kieleckim, do września 1946 roku, uciekło z Polski w ramach organizowanej przez syjonistów nielegalnej emigracji, Brikha (na którą władze polskie dawały cichą zgodę), 60 815 Żydów, czyli z grubsza biorąc jedna czwarta wszystkich, którzy przeżyli wojnę, włączając w to Żydów obywateli polskich repatriowanych z ZSRR5. Dodajmy na marginesie – uprzedzając argumenty, że Żydzi sami są winni pogromu kieleckiego, bo wprowadzali w Polsce komunizm – że kiedy Żydzi masowo uciekali z Polski (ich exodus trwał nieprzerwanie do końca 1947 r.), szeregi partii komunistycznej rosły w postępie geometrycznym. W dokumentacji i memuarystyce tego okresu zdarzeń o podobnej wymowie opisano wiele. Nie była to wówczas sprawa wstydliwa i nawet obywatele o dużym autorytecie społecznym w rozmowach z obcymi otwarcie wypowiadali się w duchu niepozostawiającym wątpliwości, co myślą na temat żydowskich obyczajów. Brytyjski ambasador w Polsce, Cavendish-Bentinck, ze „zdumieniem” relacjonował rozmowę z biskupem pomocniczym Górnego Śląska Juliuszem Bieńkiem, który go przekonywał, że chłopiec porwany przez Żydów w Kielcach był maltretowany i że utoczono mu z ramienia krew. „Jeśli biskup jest gotów wierzyć w coś takiego, to nic dziwnego, że prości ludzie w Polsce myślą tak samo – raportował Cavendish-Bentinck do Foreign Office. – Wysyłam kopię tego listu do Watykanu”6. Nie kto inny jak Stefan Wyszyński, świeżo po ingresie na biskupstwo lubelskie, w podobnym duchu rozmawiał z delegacją Centralnego Komitetu Żydowskiego, zabiegającą u niego o publiczne napiętnowanie antysemityzmu i mordu rytualnego. Bp Wyszyński tłumaczył swym rozmówcom, że księgi żydowskie zgromadzone przy okazji procesu Bejlisa (Żyda uniewinnionego z zarzutu o mord rytualny przed sądem w carskiej Rosji w 1913 r.) nie pozwalają jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii, czy Żydzi używają krwi chrześcijańskiej do produkcji macy7.
Pośród biskupów tylko Teodor Kubina z Częstochowy wydał jednoznaczne oświadczenie (podpisując je wraz z przewodniczącymi miejskiej i powiatowej rady narodowej w Częstochowie, burmistrzem miasta oraz starostą), nazywające pomówienie o mord rytualny kłamstwem. Tekst znakomicie poddaje się próbie czasu i dziś czytany brzmi tak, że nic do niego dodać nie trzeba: „Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej ani w Kielcach, ani w Częstochowie lub gdzie indziej w Polsce nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych lub rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden przypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów. Wszystkie szerzone w tej materii wiadomości i wersje są wymysłem świadomym zbrodniarzy lub nieświadomym – ludzi obałamuconych i zmierzają do wywołania zbrodni. (…) Wierzymy, że uświadomione obywatelsko i przywiązane do zasad moralności chrześcijańskiej społeczeństwo m. Częstochowy i ziemi kieleckiej nie da posłuchu złym podszeptom i nie splami się podniesieniem ręki na współobywatela, mimo że jest on innego wyznania i innej narodowości”8. Ale hierarchom polskiego Kościoła ta wypowiedź była nie w smak. Cztery miesiące później, we wrześniu, po konferencji plenarnej Episkopatu w Krakowie, ukazało się oświadczenie karcące (niewymienionego wprawdzie z nazwiska) biskupa Kubinę i „zobowiąz[ujące] wszystkich biskupów, ażeby powstrzymali się od zajmowania indywidualnie stanowiska wobec wszystkich bez wyjątku wydarzeń w kraju i nie stwarzali sytuacji jak po wypadkach kieleckich (…), że ordynariusz jednej z diecezji (…), współuczestniczy w wydaniu odezw, których treść i intencje inni ordynariusze diecezji uznali za niemożliwe do przyjęcia z zasadniczych założeń myślowych i kanonicznych Kościoła katolickiego”9. Oczywiście byli wówczas w Polsce ludzie z autorytetem, których poglądy były zgodne z opinią biskupa Kubiny. Elita polskiej inteligencji nie mogła wyjść ze zdumienia (i przerażenia) nad pogromem kieleckim, czemu dawała wyraz w dramatycznych tekstach publikowanych w czasopismach społeczno-kulturalnych, które w 1946 r. stały ciągle na znakomitym poziomie. „Gdyby Greiser w swoim ostatnim słowie nazwał proces eksterminacji Żydów odwetem narodu niemieckiego za mordy rytualne – pisał 22 lipca 1946 r. tygodnik „Kuźnica”, nawiązując do procesu hitlerowskiego wielkorządcy tzw. Kraju Warty – zostałby wyśmiany przez samych Niemców”.
Milicjanci wołali „bij Żydów”
Tak więc kiedy 3 lipca późnym wieczorem w kieleckim komisariacie przy ul. Sienkiewicza 30 zjawił się pijany szewc Walenty Błaszczyk, oświadczając, że jego syn, którego zniknięcie zgłosił dwa dni wcześniej, właśnie uciekł z piwnicy, gdzie go przetrzymywali Żydzi, i wrócił do domu, nie było w tej wypowiedzi nic specjalnie oryginalnego. W każdym razie dyżurny milicjant zareagował spokojnie, odesłał Błaszczyka do domu i kazał wrócić następnego dnia, jak wytrzeźwieje.
W rzeczywistości dziewięcioletni Henio Błaszczyk nic nikomu nie mówiąc, wskoczył 1 lipca na furkę i pojechał dwadzieścia parę kilometrów do wsi, z której kilka miesięcy wcześniej przeniósł się z rodzicami do Kielc. Miał tam kolegów, a w sadzie u sąsiada rosły smaczne czereśnie. Dwa dni później wrócił więc obładowany owocami do domu10. Tymczasem ojciec zgłosił jego zniknięcie w komisariacie. Co było potem, należy już do historii. Wczesnym rankiem 4 lipca Walenty i Henryk Błaszczykowie w towarzystwie sąsiada Jana Dygnarowicza udali się na wspomniany wyżej komisariat. Przechodząc po drodze obok budynku przy ul. Planty 7, gdzie mieścił się Komitet Żydowski, dostrzegli Żyda w zielonym kapeluszu i ustalili, że to on właśnie dał trzy dni wcześniej małemu Błaszczykowi paczkę z poleceniem, aby ją zaniósł do Komitetu za drobną opłatą. Tam, wedle relacji Błaszczyka, Żydzi chłopca schwytali i zamknęli w piwnicy, gdzie już było kilkoro innych dzieci. Tak skonstruowaną historyjkę opowiedziano dyżurnemu milicjantowi. Wysłany chwilę później patrol (komisariat był w odległości zaledwie dwustu metrów) przyprowadził na posterunek Żyda w zielonym kapeluszu, którym okazał się być niejaki Kalman Singer. Zaniepokojony poruszeniem w okolicy, wywołanym interwencją milicji, przyszedł zaraz potem na komisariat przewodniczący kieleckiej gminy żydowskiej dr Seweryn Kahane, domagając się, aby Singera wypuszczono. Wyjaśniał, że w budynku nie ma w ogóle piwnicy, bo stoi na terenie podmokłym tuż nad rzeczką, że pomówienie Błaszczyków to bzdura i że żadne polskie dzieci nie są przetrzymywane w Komitecie Żydowskim. Kierownik komisariatu sierżant Zagórski przerwał na chwilę pogadankę na temat higieny, którą prowadził dla posterunkowych, oznajmiając, że Singer zostanie przesłuchany i zatrzymany „do wyjaśnienia”. Następnie Kahane wrócił do Komitetu, Zagórski do prowadzonych zajęć, a Singera pobił milicjant Zając. Tymczasem wokół budynku na Planty 7 powoli gromadził się tłum. „»Gdy szliśmy pierwszy raz – powie później Walenty Błaszczyk – ludzie już zaczęli się zbierać po drodze«. Milicjanci, którzy szli w stronę domu – kontynuuje autorka najobszerniejszej pracy o pogromie kieleckim, Bożena Szaynok – również rozpowszechniali kłamliwe wiadomości o (…) zatrzymaniu chłopca i mówili, że chłopcu udało się zbiec, i wołali »bij Żydów«. Również Jan Dygnarowicz udzielał na ulicy informacji na temat »porwania« małego Błaszczyka”11. Tak wyglądał pierwszy moment, pierwszy kamyczek, który pociągnął lawinę.
Z jakiej piwnicy ten chłopiec uciekł
Tego dnia komendant wojewódzki milicji w Kielcach płk Wiktor Kuźnicki był niedysponowany, podobnie zresztą jak wojewoda kielecki Eugeniusz Wiślicz-Iwańczyk, który leżał w łóżku ze złamaną nogą po wypadku motocyklowym. Wojewódzki komendant UB mjr Władysław Sobczyński zajęty przygotowywaniem raportu o przebiegu referendum „trzy razy TAK” sprzed kilku dni, czekał na samolot, którym miał odlecieć do Warszawy na konferencję resortu w tej sprawie. Tak więc kiedy sierżant Zagórski zadzwonił z meldunkiem o sytuacji, telefon odebrał zastępca komendanta wojewódzkiego mjr Kazimierz Gwiazdowicz i zapowiedział rychłą wizytę w komisariacie, aby się w sprawie rozpatrzyć osobiście. Po rozmowie z Gwiazdowiczem Zagórski polecił kierownikowi referatu śledczego Stefanowi Sędkowi, „ażeby wysłał najzdolniejszych wywiadowców z chłopcem, celem zbadania stanu faktycznego, z jakiej piwnicy ten chłopiec uciekł”12. O tym, jak Sędek wykonał rozkaz, dowiadujemy się już z protokołu przesłuchania go jako podejrzanego. Bo jeszcze tego samego dnia wieczorem wraz z przełożonymi – włączając w to Gwiazdowicza, Kuźnickiego i samego szefa kieleckiego UB Sobczyńskiego – milicjant Sędek został aresztowany.
„Pytanie: Ilu milicjantów wysłaliście na Planty?
Odpowiedź: Wraz z chłopcem wysłałem na Planty 3 milicjantów ubranych po cywilnemu oraz 8 czy też 9 milicjantów w mundurach.
Pytanie: W jakim celu wysłaliście 8 czy 9 milicjantów na Planty?
Odpowiedź: 8 czy 9 milicjantów w mundurach wysłałem specjalnie do ochrony, ażeby na miejscu tego wypadku nie było zbiegowiska ludzi.
Pytanie: Z waszej odpowiedzi wynika, że wyście sobie dokładnie zdawali z tego sprawę, że może nastąpić zbiegowisko.
Odpowiedź: Tak, zdawałem sobie zupełnie jasno sprawę, że obecność większej ilości milicjantów mundurowych może wywołać zbiegowisko ludzkie.
Pytanie: Jeżeli zdawaliście sobie dokładnie sprawę, że otoczenie domu, w którym znajdują się Żydzi, wywoła zbiegowisko ludzkie, więc powiedzcie, dlaczego wysłaliście tak dużą grupę mundurowych milicjantów?
Odpowiedź: Ja wiedziałem jedynie, że chłopiec ten uciekł z piwnicy, a czy od Żydów z piwnicy, to tego nie wiedziałem. [Oczywiste kłamstwo, bo przecież właśnie o to chodziło, że mały Błaszczyk uciekł „od Żydów” – JTG].
Pytanie: Czy[li] wiedzieliście tylko i jedynie, że uciekł z piwnicy chłopiec, lecz z czyjej, to nie wiedzieliście?
Odpowiedź: Tak, nic więcej nie wiedziałem, tylko to, że uciekł z piwnicy.
Pytanie: Czy jeżeliby dziecko uciekło z piwnicy od swojego ojca, to też byście wysłali ludzi dwunastu celem przeprowadzenia dochodzenia?”13.
Sędek próbował gmatwać odpowiedzi w protokole z 5 lipca, ale przesłuchany ponownie trzy tygodnie później (31 lipca), dodatkowo objaśnił okoliczności wysłania patrolu: „O ilości wysyłanych wywiadowców i milicjantów nie otrzymałem od Zagórskiego żadnej instrukcji. Wysłałem tych, którzy zgłosili chęć pójścia, to jest »na ochotnika«”14. I tak to w rzeczywistości musiało wyglądać. Nie żaden patrol milicji, tylko po tym, jak mały Błaszczyk opowiedział swoją historyjkę, kto żyw w komisariacie ruszył wyciągać od Żydów polskie dzieci. A „za milicjantami szli gromadą przechodnie, wykrzykując, iż Żydzi tej nocy zamordowali dziecko”15.
To jest sprawa polityczna
Dla zrozumienia późniejszych wydarzeń ważne jest, że stosunki między UB i MO w Kielcach były fatalne. Komendanci wojewódzcy tych dwóch organów władzy ludowej, Kuźnicki i Sobczyński, nie znosili się nawzajem. Kiedy więc wiadomość o zbierających się ludziach i umundurowanej milicji, która obstawiła dom na Planty 7, dotarła do Sobczyńskiego, wysłał tam natychmiast patrol pod dowództwem kapitana Muchy i zadzwonił na komendę z żądaniem, by wycofano spod Komitetu Żydowskiego milicję. To jest sprawa polityczna, prowokacja – awanturował się przez telefon Sobczyński – a więc jako taka należy do kompetencji UB. „Mój rozkaz o odwołanie milicji przez majora Gwiazdowicza nie został wykonany. Na końcu rozmowy major Gwiazdowicz powiedział, co tam mi ma kto rozkazywać i ja wiem, czyje rozkazy wykonywać”16. Sobczyński trzasnął słuchawką i od tej chwili sytuacja zaczęła eskalować.
Z oblężonego budynku dr Kahane telefonował do Sobczyńskiego, domagając się wycofania milicji; Mucha apelował o przysłanie posiłków; wiceprzewodniczący Komitetu Żydowskiego Chil Alpert dzwonił do NKWD, „ale odpowiedzieli, że nie mają jednostek w polskich mundurach, a nie chcą wysyłać w rosyjskich, żeby Polacy nie mówili, że Rosjanie ich mordują”; przyjechała straż pożarna wezwana przez Sobczyńskiego, ale natychmiast jej „porżnęli węże”; dwa auta z UB podjechały pod budynek i po krótkiej przepychance odjechały, zabierając trzech milicjantów oraz ojca i syna Błaszczyków.
„Między godziną 10 a 10.30 na Plantach pojawiło się wojsko. »Przybyłe wojsko nie miało wytłumaczone, że chodzi o prowokację, ani też nie miało specjalnych rozkazów od dowództwa. Jednostki wojskowe pomieszały się, obstawiły budynek komitetu żydowskiego, pozostawiając rozwydrzony tłum w zgromadzeniu«. Część żołnierzy weszła do budynku… Wejście milicjantów i żołnierzy do domu żydowskiego było początkiem pogromu”17.
Mordowało wojsko
Kiedy „na placu zjawiło się wojsko, odetchnęliśmy przekonani, że to ocalenie – Chil Alpert był wówczas wewnątrz budynku. – I zaczęła się strzelanina, ale nie do napastników, lecz do nas! Żołnierze zaczęli strzelać w nasze okna…
Podkreślam to, co widziałem na własne oczy. W samym domu Planty 7 w Kielcach Żydów mordowało wojsko. Do kibucu żołnierze najpierw strzelali przez drzwi, a potem wdarli się, strzelali do ludzi i rzucali ofiary w tłum, który je dobijał”18.
Pośród przeszło stu aresztowanych jeszcze tego samego dnia za udział w pogromie znalazło się 34 żołnierzy i oficerów Wojska Polskiego oraz sześciu żołnierzy i oficerów KBW, zbrojnego ramienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Kiedy koło szóstej po południu wojsko wywiozło wreszcie z budynku na Plantach ostatnich Żydów do koszar KBW na tzw. Stadionie, „słyszałam – cytuję zeznanie świadka Ewy Szuchman, złożone na rozprawie 10 lipca – jak jeden z wojskowych wskazując na nas, wyraził się: »po coście tu ich przywieźli, trzeba było ich wybić«. Na wzmiankę drugiego wojskowego, że tam znajdują się dzieci, wojskowy mu odpowiedział: »nie wiecie, co z dziećmi robić, wziąć za nogi, pociągnąć w przeciwne strony i rozerwać«”19. Pośród zabitych w pogromie 11, a może aż 17 osób zginęło od kul. Nie wiemy dokładnie, bo – jak pisze Bożena Szaynok – wyniki autopsji były fałszowane, zaś akta procesów wojskowych, które odbyły się później, zostały w 1989 r. zniszczone20.
Baruch Dorfman został tego dnia ciężko pobity, stracił oko, przez 10 miesięcy leżał w szpitalu w Łodzi na rekonwalescencji: „Ok. godziny 10-11 myśmy byli na drugim piętrze w kibucu, widzieliśmy już przez okno, co się dzieje, więc [w] ok. 20 osób schroniliśmy się do małego pokoiku. Ale zaczęli strzelać do nas przez drzwi, jeden został ranny, potem umarł od ran. Wdarli się, to byli żołnierze w mundurach oraz kilku cywilów. Ja wtedy byłem ranny. Kazali nam wyjść, utworzyli szpaler. Na schodach już byli cywile i kobiety też. Żołnierze bili nas kolbami. Cywile, mężczyźni i kobiety też nas bili. Ja miałem na sobie kurtkę mundurową, może dlatego mnie wtedy nie uderzyli. Zeszliśmy na plac. Tam innych, wyprowadzonych ze mną, kłuli bagnetami, strzelali do nich, walili w nas kamieniami. Również wtedy nic mi się nie stało. Przedostałem się przez ten plac do wyjścia, musiałem jednak mieć taki wyraz twarzy, że poznali, iż jestem Żydem wyprowadzonym z tego domu, bo jeden cywil krzyknął »Żyd«. I wtedy dopiero rzucili się na mnie. Poleciały kamienie, dostałem kolbami. Upadłem, straciłem przytomność. Chwilami ją odzyskiwałem, to mi dokładali razów kamieniami i kolbami. Jeden chciał do mnie strzelić, kiedy leżałem na ziemi, ale usłyszałem głos innego: »Nie strzelaj, i tak zdechnie!«. Znów straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, ktoś mnie ciągnął za nogi i rzucił na jakiś samochód”21.
„Widziałam, jak milicjanci wyrzucili dwie dziewczyny żydowskie przez balkon drugiego piętra na podwórze, a znajdujący się na dole tłum dobił je – znów cytuję zeznania Ewy Szuchman, tym razem złożone w śledztwie, 6 lipca. – Między godziną 1 a 2, gdy uspokoiło się, wyszłam z ukrycia i chciałam nieść pomoc rannym, weszłam na drugie piętro i zobaczyłam ciężko rannego Szymona Sokołowskiego, którego zapytałam, gdzie są inni mężczyźni i kobiety. Sokołowski odpowiedział mi, że wszystkich innych wywieziono na samochodzie, i powiedział mi, ażebym zeszła, bo i mnie zabiją. Do mnie doszły dwie kobiety, które pomagały mi w opatrywaniu zranionego Sokołowskiego. W tym czasie przyszło dwóch wojskowych… Ten wysoki powiedział do nas, my was wszystkich wymordujemy, bo Hitler was nie wymordował, zaś ten niski przystąpił do jednej z owych kobiet, odebrał od niej ręczny zegarek podłużny, kopnął ją nogą i rzucił nią do ściany. Pola, nazwiska nie znam, zaczęła prosić go, aby ją nie zabijał, że wszystko mu odda, on się odwrócił, a ona uciekła”22.
Odpowiedziano mi w formie ostrej
W centralnym punkcie pogromowych zajść, na Plantach, mordowanie Żydów odbywało się w dwóch falach. Zaczęło się rano ok. 10.30, po przyjściu wojska, i po mniej więcej półtorej godziny temperatura opadła. Oddział wojskowy z majorem Koniecznym, który jakoś zachował dyscyplinę, odepchnął tłum sprzed domu, ciężarówki wywiozły część rannych i pomordowanych. Druga fala przyszła, kiedy robotnicy w hucie Ludwików podczas przerwy obiadowej wyłamali bramę i biegiem ruszyli na Planty bić Żydów. W gabinecie kieleckiego sekretarza partii akurat wtedy naradzano się, jak opanować sytuację. Obecny na naradzie mjr Sobczyński proponował, „ażeby na miejscu pogromu przemówił do tłumu [sekretarz] Kalinowski lub Urbanowicz…, lecz ani jeden, ani drugi nie chcieli się na to zgodzić. Kalinowski motywował odmowę tym, że nie chce, ażeby mówiono, że PPR jest obrońcą Żydów…”23.
„Jan Wrzeszcz, prokurator, przybył na miejsce zdarzeń [koło południa – JTG], gdyż zamierzał rozpocząć dochodzenie. We wspomnieniach napisał: »Gdy zapytałem, kto dowodzi całą akcją, odpowiedziano mi, że jest kilka oddziałów i każdy działa na własną rękę. (…) Zwróciłem się do oficerów stojących obok mnie i powiedziałem, że trzeba tłum rozproszyć (…) Trzeba się liczyć z użyciem broni. Odpowiedziano mi w formie ostrej, że nikt takiego rozkazu nie wyda i że żołnierze nie wykonaliby go«”24.
Mjr Konieczny, szef sztabu II Dywizji Piechoty stacjonującej w mieście, połączył się w ciągu dnia z wiceministrem obrony narodowej, gen. Spychalskim, który kategorycznie zabronił strzelania do tłumu. We wspólnej odezwie do ludności, zredagowanej przez wojewodę jeszcze czwartego lipca wraz z biskupem kieleckim, czytamy m.in., że „podczas wypadków władze zachowały całkowity spokój nie dopuszczając do większego rozlewu krwi. Do ludzi nie oddano ani jednego strzału… Według posiadanych już przez władze śledcze materiałów, żadnego morderstwa dzieci polskich przez ludność żydowską nie było”25. O Żydach nie ma tam nic więcej, pomijając uspokajającą wiadomość, że żadni „ludzie” nie zostali tego dnia zabici w mieście strzałami z broni palnej.
Więcej tego Żyda nie biłem
Relacje napastników i aresztowanych milicjantów uzupełniają wspomnienia niedoszłych ofiar. Milicjant Ryszard Sałata: „z mieszkań wojsko wyprowadzało Żydów, których ludzie bili, czym kto mógł, kijami, żelazem, kamieniami…, ludność krzyczała »precz z Żydami, bić ich za nasze dzieci, niech żyje Wojsko Polskie«, (…) sami żołnierze mając broń nie reagowali, tylko zatykając sobie uszy uciekali gdzieś w bok, a niektórzy wchodzili z powrotem do budynku i wyprowadzali innych Żydów”26.
Stanisław Rurarz uderzył „Żyda trzy razy kamieniem w piersi, w prawą nogę, a poza tym w głowę uderzył[em] malutkim kamieniem. Razem wychodzi cztery razy. Więcej razy tego Żyda nie biłem i odszedłem. Wyjaśniam, że krew na moim ubraniu powstała od tego, że pryskała na mnie od tego Żyda”. Kiedy już „umył[em] sobie spodnie”, to „zobaczył[em], jak ściągają drugiego Żyda ze schodów żydowskiego domu… Ciągnęli tego Żyda we dwóch za nogi i ręce, jak cielaka, ciągnący byli młodzi ludzie, jeden był szczupły, włosy miał ciemne, wzrostu niskiego, a drugi był niższy, o włosach jasnych… Żyda tego tak samo bili wpierw kijami, a później żelaznymi rurkami. Żyd ten z początku trochę ruszał się i krzyczał, ale go uderzyli w usta i krzyczeć przestał. Pierwszy Żyd, którego ja biłem, przy mnie nie krzyczał”27.
Zenon Kukliński, aresztowany w zakrwawionej marynarce, skazany na śmierć w pierwszym kieleckim procesie, stał przy wejściu do budynku, kiedy „wyrzucono z piętra jednego Żyda, który był skrwawiony i otarł się o mnie i splamił mi krwią marynarkę”. I dodaje w odpowiedzi na kolejne pytanie: „dwóch Żydów tam było. Drugiego w ogóle nie ruszałem… Żona krzyczała na mnie, gdym Żyda bił, żebym wszystko zostawił i poszedł”28.
Obecni na scenie wydarzeń decydenci potracili głowy, ale też nikt nie był gotowy wystąpić w obronie Żydów, a więc przeciwko ludności. Przede wszystkim była to opcja niestrawna politycznie, o czym świadczyć może zarówno reakcja miejscowego sekretarza partii, jak i członka politbiura i wiceministra obrony narodowej. A poza tym Żydzi byli nielubiani. Sobczyński i Kuźnicki mieli opinię antysemitów. Sam Gwiazdowicz, choć złożył zeznania obciążające Kuźnickiego, musiał się tłumaczyć w śledztwie, dlaczego, kiedy pierwsza fala pogromu opadła, stojąc w tłumie przed budynkiem, wysłuchiwał z aprobatą przemówień pełnych antysemickich sloganów. „Po skończonym przemówieniu obecny tam Gwiazdowicz oklaskiwał mówcę, a następnie uścisnął mu rękę”. Na pytanie śledczego, „dlaczego oklaskiwaliście?”, Gwiazdowicz opowiedział zawiłą historyjkę, która kończyła się w ten sposób, że „ktoś wzniósł okrzyk »niech żyje Wojsko Polskie«, tłum podchwycił ten okrzyk i krzyczał »niech żyje«. Wtedy ja powiedziałem »brawo, brawo, niech żyje« i zrobiłem klaśnięcie”. Ręki wcale nikomu nie ściskał, tłumaczył, tylko pewnego podpitego „osobnika” wziął za rękę, żeby go zaprowadzić do środka budynku i pokazać, że tam wcale nie ma Żydów29. Niedająca się okiełznać energia tłumu po części brała się stąd, że wojsko tego dnia rzeczywiście było z narodem. Tak samo zresztą jak członkowie paru innych umundurowanych formacji, przede wszystkim harcerze i milicjanci. Piotr Szyling (cytuję fragment jednego z aktów oskarżenia), „strażnik więzienia kieleckiego [a więc też mundurowy – JTG], przyszedłszy na miejsce zajść i widząc uciekającą przez plac kobietę pochodzenia żydowskiego, zaczął ją bić i kopać, dopóki ta nie upadła. Zgromadzony tłum, widząc to, zaczął podrzucać Szylinga w górę, krzycząc »Niech żyje«”30.
Szedł jakiś człowiek, mówili, że Żyd
Żydzi nigdzie w mieście nie byli bezpieczni. Grupy obywateli zatrzymywały na ulicach podejrzanie wyglądających, sprawdzały dokumenty, czasami w razie wątpliwości kazały mężczyznom opuszczać spodnie. Dostało się przy okazji rozmaitym pechowcom: „szedłem po wodzie i kamieniach, nie spieszyłem się. Szedł jakiś człowiek, mówili, że Żyd, więc uderzyłem go. Oficer powiedział, że nie wolno bić, że to nie Żyd. Żebym wiedział, to bym nie wlepił”31. Obywatela Pardołę z ul. Radomskiej opadło kilkunastu napastników i zaczęło okładać kijami. Dopiero po chwili ktoś w nim rozpoznał prawdziwego Polaka. „Po puszczeniu obywatela Pardoły wszyscy poszli w stronę ulicy Planty”, a razem z całą grupą i świadek tej sceny, niejaki Sałaj, który zobaczył wkrótce, „jak jednego Żyda bili kamieniami w głowę, który się przewrócił do kanału i tam go domordowali”32. Aby mieszkającym w różnych punktach miasta zapewnić ochronę, Sobczyński zgromadził w siedzibie UB kilkanaście żydowskich rodzin (jeszcze następnego dnia dziennikarze zagraniczni mogli tam z nimi porozmawiać). Wzmocnił również straż w szpitalach, przewidując, że prześladowcy i tam będą poszukiwać rannych w napaściach ulicznych.
Dzień po pogromie zjawił się w Kielcach przysłany przez Centralny Komitet Żydów w Polsce dowódca Żydowskiej Organizacji Bojowej, Icchak „Antek” Cukierman, i wywiózł z miasta lżej rannych, którzy mogli znieść trud podróży koleją. W szpitalu musiał wyciągnąć rewolwer z kabury, bo personel medyczny ociągał się z przygotowaniem pacjentów do drogi. Pociąg ewakuacyjny z rannymi Żydami odjechał do Łodzi pod silną eskortą wojskową.
Jeden z rozmówców Marcela Łozińskiego, będący w dniu pogromu z wizytą u chorej matki, podaje, że na wiadomość, iż rannych Żydów przywieziono do szpitala, „to się dużo tych lepszych chorych zerwało, żeby ich wymordować”. Zaś kiedy pielęgniarka Helena Majtlis – która jako jedyna przyjechała z Częstochowy na prośbę Cukiermana dla opieki nad ciężko rannymi, których pozostawiono w Kielcach – weszła pierwszy raz na salę, ranni Żydzi usiłowali chować się pod łóżka. Majtlis nie znała jidysz i dopiero gdy delikatnie zmieniła ciężko rannemu opatrunek, pacjent rozpłakał się z wdzięczności i przyjął jej zapewnienia, że jest Żydówką. Poprzednio, kiedy krzyknął z bólu w trakcie zabiegu, inna pielęgniarka uderzyła go w twarz.
Nastrój jakiegoś rozgadania
W miarę upływu czasu, kiedy ludzi poczęło ogarniać zmęczenie i opadał nastrój wcześniejszego podniecenia, mordowanie Żydów rozpełzło się po okolicy i zmieniło charakter. Rozmówca Łozińskiego, którego reżyser identyfikuje jako dziennikarza, natknął się nad rzeczką Silnicą w drodze na dworzec kolejowy na „luźny tłum, [który] już po kilku godzinach tych ekscesów stał wokół Żyda. Dwudziestoparoletni mężczyzna, już mocno pokrwawiony, pamiętam, że był w kamizelce i białej koszuli, stał na środku tej rzeczki, stał właściwie już taki ani nie krzyczał, ani się nie ruszał, głowa spuszczona, stał na środku tej rzeczki w wodzie i naokoło stał ten tłum, który rzucał kamieniami i to rzucał w taki sposób beznamiętny. Leciał kamień i tłum się patrzył, czy już się przewraca, czy jeszcze nie. Tam był taki trochę nastrój, nie pikniku, ale jakiegoś takiego rozgadania ludzi po jakimś wielkim wstrząsie i tam dzielono się uwagami, przeżyciami, jak to ten dopadł tego Żyda tam, tamten gdzie indziej. (…) Właściwie najtragiczniejsze było to, że ten tłum robił to już na spokojnie, że tam nie było w tym już żadnego podniecenia. Po paru godzinach tych wydarzeń wszyscy właściwie już byli zmęczeni, a mimo to podnosili kamienie i rzucali tak jakoś spokojnie, jakby to nie chodziło o śmierć, o zabicie człowieka…”.
Bo charakterystycznym aspektem mordów na Żydach tego dnia była, trudno to inaczej nazwać, normalność popełnianych zbrodni. Poczynając choćby od tego, że wielotysięczny tłum aktywny w pierwszej fazie napaści składał się z ludzi najrozmaitszego autoramentu – kobiet, mężczyzn, dzieci, cywilów i mundurowych. Młoda dziewczyna na schodach budynku przy ul. Planty 7, żona odciągająca małżonka mordującego żydowską ofiarę, harcerze – pełen przekrój społeczny obywateli Kielc. Witold Kula oceniał, że jedna czwarta mieszkańców miasta brała udział w pogromie33. „Normalność” wydarzeń tego dnia można udokumentować nie tylko z lotu ptaka, powołując się na liczbę i wachlarz uczestniczących osób, ale też oglądając i przysłuchując się z bliska okolicznościom poszczególnych zabójstw. „Przysłuchując się”, powiadam, bo jak na to zwrócił uwagę cytowany wcześniej przeze mnie dziennikarz, osoby mordujące Żydów były „rozgadane”. Najlepiej udokumentowane jest zabójstwo Reginy Fisz i jej małego synka. Dzięki zbiegowi okoliczności – a właściwie dzięki temu, że zbiegł Abram Moszkowicz, który był wtedy razem z Fiszami – mordercy zostali aresztowani, osadzeni i skazani w pierwszym kieleckim procesie. Dysponujemy więc relacją niedoszłej ofiary i zeznaniami morderców ze śledztwa. Epizod ten jest dość znany, bo „zapytany po pogromie milicjant Mazur o to, dlaczego zastrzelił z automatu leżące przy matce dziecko, odpowiedział sędziemu: »Matka i tak nie żyła już, więc dziecko by płakało«. Tej odpowiedzi litościwego mordercy nie wymyśliłby literat”34. Jak się zaraz przekonamy, to tylko drobny fragment „literatury”, w jaką obfituje historia tego morderstwa.
My ich sami zrobimy
Pogrom kielecki zastał Reginę Fisz z małym dzieckiem w mieszkaniu przy ul. Leonarda 15, w towarzystwie Abrama Moszkowicza, który tego dnia przyszedł z wizytą. Najpierw wczesnym popołudniem trzech milicjantów zrobiło w mieszkaniu rewizję w poszukiwaniu broni. Zachowali się poprawnie, wypili po szklance wody i wychodząc doradzili, aby Fiszowa porządnie zamknęła drzwi. Chwilę później przyszła sprzątaczka z ostrzeżeniem, że w restauracji w sąsiedztwie jacyś zawiani mężczyźni rozpowiadali, iż wkrótce Fiszowej coś się przydarzy, i namawiała ją, aby wyszła z domu. Ale że na ulicy napadano Żydów, Fiszowa czuła się w mieszkaniu najbezpieczniej. Jakiś mężczyzna zaczął się wkrótce dobijać do drzwi, dopytując o męża, ale go nie wpuściła. Aż wreszcie kilka osób zjawiło się pod drzwiami, jeden z nich, ubrany w mundur wojskowy, na pytanie „kto tam?” odpowiedział „żołnierz” albo „milicjant”, i służąca otworzyła drzwi35. Czterej panowie, którzy stawili się tego popołudnia na Leonarda 15, byli sobie obcy. Jedynie kapral milicji Mazur i piekarz Kazimierz Nowakowski, który miał sklep naprzeciwko komendy, znali się trochę z widzenia. 4 lipca Mazur dowodził oddziałem straży na komendzie. Kilku jego podwładnych bez pozwolenia wyszło na miasto, więc wyruszył na ich poszukiwanie, a także po to, aby się rozejrzeć w sytuacji. Przechodząc przez pl. Partyzantów, Mazur natknął się na Nowakowskiego w grupie kilku osób „i w toku (…) rozmowy powiedział mi Nowakowski »mam robótkę«, i że na ul. Leonarda mieszkają Żydzi i że trzeba mieszkanie zamknąć, wyprowadzić i »zrobić«. Szewc, którego nazwiska nie znam [Józef Śliwa, żonaty, niekarany – JTG] był też w tej grupie cywili i mówił, że z tego domu przy ul. Leonarda uciekli Żydzi i mieli przy sobie granaty. Poszedłem na Leonarda, a ze mną szli Nowakowski, szewc i jeszcze jeden cywil starszy wiekiem [Antoni Pruszkowski, woźny w magistracie, właściciel domku z ogródkiem, żonaty, trójka dzieci, niekarany – JTG], a za nami szło dosyć dużo ludzi”36. Po wejściu do mieszkania „Nowakowski kazał się wszystkim zebrać i kazał zabrać im wszystkie swoje rzeczy”. Po czym Mazur i towarzysze wyprowadzili z mieszkania Fiszową z dzieckiem na ręku, a także Moszkowicza, i kazali im iść przed sobą ulicą Leonarda, gdzie już się zebrał tłum. Moszkowicz szybko się zorientował, że czterej mężczyźni nie mają konkretnego planu, co z nimi zrobić. I rzeczywiście: Mazura uzbrojonego w pepeszę kompani namawiali wpierw, żeby zastrzelił Żydów w ogrodzie przy komendzie milicji, na co się nie zgodził, „gdyż byłoby słychać strzały i mogłoby się wszystko wydać”. Potem sugerowali, żeby ich zastrzelił na ulicy, czego też odmówił, aż wreszcie dostrzegł nadjeżdżający samochód ciężarowy. W międzyczasie „już tłum chciał Żydów bić, ale tak szewc, jak i ten starszy cywil uspokoili tłum, że tych Żydów się zabije, względnie powiedzieli »my ich sami zrobimy«”. Po czym Mazur zatrzymał przejeżdżającą ciężarówkę. „Doszedłem do szofera i powiedziałem mu, że mamy Żydów i chcemy ich wywieźć, aby ich zabić. Szofer zgodził się na to i tylko domagał się wynagrodzenia w kwocie 1000 zł, a ja powiedziałem, że »zrobi się«”37. Wsiedli do ciężarówki: Mazur do kabiny, a Fiszowa z dzieckiem, Moszkowiczem, piekarzem, szewcem i woźnym magistrackim na tył przykryty plandeką. Tam Moszkowicz i Fiszowa wdali się w negocjacje z trójką prześladowców. Kobieta oddała im pierścionki, parę kolczyków i pieniądze, które miała przy sobie, a dodatkowo obiecała znaczną sumę, jeśli ich wypuszczą. Kilka kilometrów za Kielcami, obok lasu na skraju wioski, samochód się zatrzymał. Wszyscy wysiedli i mężczyźni zaczęli się naradzać, udając, że nie zwracają uwagi na porwanych Żydów. „Doszliśmy do porozumienia – powie Mazur w śledztwie – aby udawać, że nie uważamy i aby Żydzi uciekali, a ja wtedy ich zastrzelę”. Szewc Śliwa, nie wiedząc chyba, że się w ten sposób pogrąża w świetle zeznań Mazura, tłumaczył na rozprawie 9 lipca, że „pojechał, by dać ochronę ofiarom mordu, by im ludzie cywilni krzywdy nie zrobili, gdy zostaną za miastem wypuszczeni na wolność” i podczas gdy „Mazur z Nowakowskim rozmawiali o tym, by Żydów wystrzelać, ja im dawałem znaki ręką, by uciekli w las. Żydek z Żydóweczką na moje machanie ręką skoczyli w krzaki”38. A Mazur za nimi. Zastrzelił najpierw Fiszową, a potem dziecko, które Moszkowicz wypuścił z rąk, uciekając do lasu. „Rozbiliśmy się w tyralierkę, żeby schwycić Żyda – powie w śledztwie Pruszkowski. – Ale nam uciekł”39. Potem jeszcze kierowca ciężarówki zwrócił się do ludzi z wioski, którzy przyglądali się całej scenie, aby pogrzebali trupy kobiety i dziecka, a mordercy pojechali z powrotem do miasta, do restauracji na rogu ul. Bodzentyńskiej, na „libację”, podczas której wydali 1000 zł. Śliwa z Pruszkowskim spieniężyli biżuterię Fiszowej za trzy tysiące, co Nowakowski w czasie poczęstunku, na który wieczorem zaprosił Mazura, uznał za zły interes, więc następnego dnia odebrali pierścionki od jubilera i oddali mu pieniądze. Mazur wstąpił jeszcze potem, w towarzystwie kolejnego kolegi milicjanta, do mieszkania na Leonarda, gdzie zdenerwowana dozorczyni pytała, kto będzie płacił za rzeczy, które już zostały rozkradzione. „Wszystko jest w porządku, można brać rzeczy – uspokajał ją Mazur. – Żydzi już nie wrócą”40.
Solidni obywatele miasta
Ale jednak wrócili. Co się wcale nie musiało wydarzyć, bo po tym, jak uciekł mordercom Fiszowej, Moszkowicz dostał się już na ulicach miasta w ręce kolejnej grupy obywateli, którzy po sprawdzeniu w dokumentach, jak się nazywa, pobili go do nieprzytomności. Kiedy się ocknął, ktoś doprowadził go do szpitala. Wyszedł stamtąd po dwóch dniach, odnalazł męża zamordowanej i złożył zażalenie na milicji. W następstwie jego zeznań odkopano zwłoki i aresztowano morderców. Regina Fisz z synkiem zostali pochowani 8 lipca na cmentarzu żydowskim w Kielcach, wspólnie z pozostałymi ofiarami pogromu.
Podaję detaliczne okoliczności tego morderstwa nie tylko dlatego, że rzadko się zdarza, aby tak dokładne informacje przetrwały w dokumentach. Chodzi mi przede wszystkim o niezwykle znaczącą wymowę szczegółów. Dowiadujemy się z nich mianowicie, że zupełnie sobie obcy ludzie podjęli się wspólnie, i to bez większych ceregieli, popełnienia najcięższej zbrodni. Krótka wymiana zdań między Mazurem i anonimowym kierowcą ciężarówki pozwala nam lepiej zrozumieć wydarzenia w Kielcach, niż gdybyśmy odtworzyli zapis wszystkich rozmów telefonicznych, które odbył tego dnia mjr Sobczyński. Co to znaczy, że dialog, którego nie powstydziłby się twórca teatru absurdu, mógł mieć miejsce między przypadkowymi ludźmi w Polsce A.D. 1946? Jak to jest, że jeden człowiek podchodzi do drugiego na ulicy, mówi „mam Żydów, których chcę zabić – czy może mnie Pan podrzucić samochodem do lasu?”, a takie zdanie jest dla przypadkowego rozmówcy zupełnie zrozumiałe? Jak to możliwe, by wypowiadający tę kwestię nie został potraktowany jak zbieg z oddziału psychiatrycznego albo dowcipniś, zasługujący w najlepszym razie na wzruszenie ramion, ale jak partner do rozmowy, któremu odpowiadamy uprzejmie: „Proszę bardzo, niech Pan wsiada”? Domyślamy się, że gdyby Mazur wypowiedział podobne zdanie z trochę innym dopełnieniem, np. „Mam siostrzeńca, którego chciałbym…” itd., to rozmówca uznałby, że się przesłyszał albo wziąłby nogi za pas w obawie, że ma do czynienia z wariatem.
Ponieważ rzecz nie dzieje się „w Polsce, czyli nigdzie”, jak pisał Alfred Jarry, tylko przy ul. Leonarda w Kielcach, to musimy uznać, że istniała wówczas w kraju niepisana umowa społeczna, która pozwalała zawiesić normę „nie zabijaj” w odniesieniu do Żydów. Bo „normalność” zamordowania kobiety z malutkim dzieckiem, tylko dlatego że byli Żydami (przecież nikt ich nie podejrzewał o to, że porwali małego Błaszczyka!), przejawia się w wielu momentach tej ponurej historii. Czterech nieznanych sobie nawzajem, solidnych obywateli miasta (szewc, piekarz, właściciel domu z ogródkiem, kapral milicji; ojcowie rodzin) decyduje się wspólnie wykonać „robótkę”, mówiąc o tym otwartym tekstem do obcych ludzi spotkanych na ulicy. Publiczność wioskową, która przygląda się egzekucji, zapraszają do udziału, zlecając jej zagrzebanie trupów. Potem „libacja” w restauracji – też publiczny występ, gdzie cała sprawa, należy się domyślać, nie była trzymana w dyskrecji. Transakcje z jubilerem. Wreszcie wizyta Mazura z kolegą-milicjantem w mieszkaniu przy Leonarda. Antybohaterowie tej historii wiedzą doskonale, że morderstwo jest przestępstwem. Ostatecznie Mazur odmówił zastrzelenia Żydów w ogrodzie komendy, bo „mogłoby się wszystko wydać”. Ale tak naprawdę rozumiemy, że chodziło tylko o to, aby nie zachować się zbyt ostentacyjnie.
Nic takiego się nie wydarzyło
Problem, który stoi przed nami, kiedy się zastanawiamy nad pogromem kieleckim, to jak wytłumaczyć (używam teraz sformułowania Krystyny Kersten) „zbrodnicze zachowania zwykłych ludzi, zwykłego dnia, w zwykłym wojewódzkim mieście”41. Otóż wstępne ustalenie w tej materii powinno chyba brzmieć tak: dla „zwykłych ludzi” tego „zwykłego dnia” „zbrodnicze zachowania” były całkiem zwykłe.
To mam na myśli, mówiąc o poczuciu „normalności” w odniesieniu do mordowania Żydów, którą manifestują przy okazji pogromu w Kielcach różne środowiska na wiele różnych sposobów. A więc fakt, że przedstawiciele oficjalnych instytucji biorą udział w napaści: budzący entuzjazm („niech żyje Wojsko Polskie!”) widok rozmaitych mundurów pośród uczestników pogromu. Opór załóg fabrycznych, które spędzano na wiece protestacyjne po pogromie kieleckim: masowe strajki robotników (w samej Łodzi strajkowało z tej okazji 15 tys. ludzi), oburzonych, że można ich posądzać o współczucie dla wymordowanych Żydów. Postawa księży, od góry do dołu hierarchii: że ciągle przecież ktoś kogoś morduje; że wiadomo, iż Kościół potępia morderstwo jako takie, a więc w sprawie wydarzeń kieleckich nie ma powodu powtarzać tego samego i że w ogóle sami Żydzi są winni nienawiści, którą ich darzy społeczeństwo, dlatego że są komunistami i pchają się do władzy (vide oświadczenie prymasa Hlonda i komunikaty kurii kieleckiej odczytane w miejscowych kościołach)42. W żadnym z oświadczeń kościelnych (oczywiście pomijam w tych uogólnieniach stanowisko biskupa Kubiny) nie zostało powiedziane, że tego dnia mordowano Żydów. A kiedy jeden z biskupów wystąpił w obronie Żydów (i zdrowego rozsądku), to został skarcony przez kolegów, których postawił w niezręcznej sytuacji – reakcja o analogicznej wymowie do zachowania łódzkich robotników, którzy nie chcieli dopuścić, aby ktoś ich posądził o chęć oprotestowania pogromu w Kielcach. No i Partia, która ustami kieleckiego sekretarza deklaruje, że „nie chce, ażeby mówiono, że Polska Partia Robotnicza jest obrońcą Żydów”. I te „rozgadane” tłumy w Kielcach. Inżynier Brunon Piątek szedł przez miasto wczesnym popołudniem, parę godzin po tym, jak oglądał potworne sceny mordowania Żydów wypchniętych z pociągu na dworcu w Kielcach Herbskich. „Niestety – pisze – w radosnym nastroju z powodu wydarzeń była większość spotkanych ludzi. Pito też z tej okazji w każdym możliwym miejscu”43.
Tylko elita polskiej inteligencji skamieniała z przerażenia wobec powojennej fali mordów na Żydach. „Antysemityzm [po wojnie] przestał już być zagadnieniem ekonomicznym, przestaje być sprawą polityczną (…), coraz wyraźniej staje się problemem czysto moralnym. To nie jest dziś sprawa obrony Żydów przed nędzą i śmiercią, to jest sprawa obrony Polaków przed nędzą moralną i śmiercią duchową” – pisało „Odrodzenie” 9 IX 1945 r., po pogromie w Krakowie. Prawie rok później (7 VII 1946), w olbrzymim artykule „Zagadnienie polskiego antysemityzmu” Jerzy Andrzejewski wracał do tej samej zagadki: jak to w ogóle możliwe, aby „Antysemityzm polski nie wypalił się w ruinach i pogorzeliskach gett. Śmierć kilku milionów wymordowanych Żydów nie okazała się grozą dość przerażającą, aby jej wymowa starła polskie nawyki myślowe i uczuciowe. Hitlerowska szkoła pogardy i nienawiści nie stała się ostrzeżeniem dość naglącym. Ciężko o tym mówić, lecz tak jest…”.
Z tego, jak różne środowiska i instytucje reagowały na pogrom kielecki, najciekawszy jest, w pewnym sensie – brak reakcji (a więc też, ipso facto, świadectwo „normalności” wydane mordowaniu Żydów) ze strony „kierowniczych gremiów” partyjnych i ubeckich. Jeśli weźmiemy do ręki tajne protokoły posiedzeń Biura Politycznego, Sekretariatu KC czy kolegium MBP za ten okres, to nie znajdziemy na temat pogromu kieleckiego żadnej wzmianki. Odbyło się co prawda posiedzenie Sekretariatu KC 29 lipca, ale jego tematem były robotnicze strajki w Łodzi po pogromie kieleckim, a nie sam pogrom. „Kiedy przegląda się dokumenty kierownictwa PPR, kierownictwa MBP czy niektóre zespoły dokumentów postsowieckich – cytuję wybitnego znawcę problematyki i archiwaliów tego okresu Andrzeja Paczkowskiego – można odnieść wrażenie, iż właściwie nic takiego się nie wydarzyło”44. Dodajmy, że nie mówiono w tych gremiach również o powtarzających się aktach agresji, na jakie była wystawiona ludność żydowska na terenie całego kraju, pomimo że Komitety Żydowskie ustawicznie przekazywały do MBP informacje na ten temat i prosiły o pomoc. Specjaliści zebrani przed dziesięcioma laty w Żydowskim Instytucie Historycznym doszli do wniosku, że najwidoczniej dla komunistów „»na bieżąco« sprawa pogromu kieleckiego nie była najwyższej wagi” (prof. Paczkowski) i że „czy zamordowano pięciu Żydów, czy stu – od tego system władzy się nie zawalał i w związku z tym nie było to dla władz interesujące” (prof. Jerzy Tomaszewski)45. Fakt, że w najwyższych kręgach nie zwrócono w ogóle uwagi na pogrom kielecki i nie dyskutowano nad metodami zapewnienia bezpieczeństwa Żydom, traktować należy jako komentarz from the horse’s mouth (co w wolnym tłumaczeniu można oddać jako „prosto od krowy”) na temat zbitki pojęciowej „żydokomuna”, funkcjonującej w historiografii i świadomości potocznej jako tłumaczenie i dyspensa zarazem powojennego antysemityzmu. Jeżeli katolicko-patriotyczne odłamy polskiego społeczeństwa, głęboko przekonane o istnieniu takiego zjawiska, uważały, że walczą z komunizmem napadając na Żydów, to komuniści w ogóle sobie z tego nie zdawali sprawy i nie robiło to na nich żadnego wrażenia. W każdym razie władza komunistów w Polsce wiele na tym nie ucierpiała.
Buty to mogłaby mi paniusia już zostawić
W archiwach partyjnych, ubeckich i enkawudowskich nie ma żadnych dowodów na to, że pogrom kielecki wybuchł na skutek „prowokacji”. Pomijam już fakt, że pytanie o prowokację jest pytaniem zastępczym, stawianym albo w złej wierze, albo z bezradności, bo rzeczywisty dylemat, który Kielce wnoszą do historii Polski, to jak wytłumaczyć, że rok po horrorze Zagłady ludzie w Polsce gotowi byli brać się do mordowania Żydów? Każdy z rozmówców Łozińskiego pytany o to wprost zawieszał głos, spoglądał bezradnie w kamerę i przyznawał, że zupełnie nie jest w stanie tego zrozumieć.
Skoro więc Żydzi ani nie wysysali krwi chrześcijańskich dzieci, ani nie wprowadzali komunizmu w Polsce (oczywiście byli wśród Żydów komuniści, ale w swej masie, przypominam, Żydzi po wojnie z Polski uciekali, podczas gdy szeregi PPR-u rosły jak na drożdżach, zaś ci Żydzi, którzy szczęśliwie dotarli z Polski do Palestyny, kiedy im wreszcie pozwolono w 1948 r. zorganizować własne państwo, przecież nie wprowadzili u siebie ustroju komunistycznego), to czym wytłumaczyć tę podwójną nienawiść do Żydów jako wampirów i komunistów równocześnie, która wstrząsała po wojnie polskim społeczeństwem? Czy mieliśmy wówczas do czynienia z przypadkiem halucynacji zbiorowej, która w obronie życia i zdrowia polskich dzieci oraz zagrożonej Ojczyzny sankcjonowała w wyobraźni tłumów mordy na Żydach? Czy Polak-katolik zabijający Żyda czuł się z tego tytułu dobrym patriotą i troskliwym ojcem rodziny? „Tak więc, prima facie, to wszystko wygląda na jakąś piramidalną bzdurę – cytuję Hannę Arendt, której twórczość obfituje we wskazówki pozwalające lepiej rozumieć szaleństwa zbiorowe XX wieku – ale kiedy dużo ludzi, choć nikt nimi nie manipuluje, zaczyna opowiadać bzdury i jeśli wśród nich są ludzie inteligentni, to z reguły coś więcej jest na rzeczy niż po prostu bzdura”46. Co się kryło w duszach i umysłach ludzi tłumaczących przemoc najbardziej wyświechtanymi stereotypami antysemickimi, o mordzie rytualnym i żydokomunie, po to, aby przepędzić resztkę Żydów z Polski? Dwie scenki zbiorowe z epoki pieców oraz komentarz dostojnika londyńskiego podziemia pomogą przybliżyć odpowiedź na to pytanie.
Czwartego lipca mąż Miriam Rosenkranz poszedł w Kielcach wcześnie rano do pracy. „Chciałam ratować męża, zawiadomić go, żeby nie wracał do miasta. Sama nie mogłam wyjść. Udałam się do dozorcy, błagając, żeby posłał swoją córkę do fabryki do męża z liścikiem ode mnie. Odmówił kategorycznie. Dopiero gdy przyszłam drugi raz i dałam pieniądze, zgodził się posłać dziewczynę z kartką ode mnie. Odżyła cała groza getta i ta scena, kiedy pracowałam przy pierzu i mieliśmy wrócić do getta, a mówiono, że już nie ma ratunku, że wywiozą nas na pewno i jak wtedy Polka, Józefowa, spojrzała na moje nogi: »Buty to mogłaby mi paniusia już zostawić!«. »Józefowo, ja jeszcze żyję!«. »Ojejku – a dyć nic nie mówiłam, ino że buty fajne!«”47.
I druga scenka, tym razem z województwa białostockiego. Kiedy w miejscowości Wasilków, latem 1941 r., po przejściu niemieckich oddziałów, polska ludność urządziła żydowskim sąsiadom pogrom, to wśród kłębów pierza, zgiełku krzyków i brzęku tłuczonego szkła, „w czasie pogromu przywódcy biegali i krzyczeli: »nie łamać niczego, niczego nie rozrywać, to wszystko i tak jest już nasze«”48.
W ujęciu Jerzego Brauna, który na polecenie rządu londyńskiego likwidował aparat delegatury w lipcu 1945 r. (stąd nazywano go tzw. ostatnim Delegatem), jedną z przyczyn antysemityzmu społeczeństwa po skończonej wojnie było to, iż „»na wsi i w miasteczkach nie ma dziś miejsca dla Żyda. W ciągu ubiegłych sześciu lat w Polsce wytworzył się (nareszcie!) nieistniejący przedtem polski stan trzeci, przejął całkowicie prowincjonalny handel, pośrednictwo, dostawy, lokalną wytwórczość (…) oraz wszelkie rękodzieło. Ci młodzi synowie chłopscy i dawny proletariat miejski wysługujący się Żydom – stanowią element zawzięty, wytrwały, chciwy, pozbawiony doszczętnie wszelkich skrupułów moralnych w handlu, górujący nad Żydami odwagą, inicjatywą i rzutkością. (…) Te masy z tych terenów nie ustąpią. Nie ma siły, która by je usunęła«. W tej sytuacji zrozumiałe jest, że ocaleni z pogromu Żydzi nie mogą powrócić w swe rodzinne strony i »zrujnowani i załamani wyjeżdżają, głosząc na cały świat, że Polacy są antysemitami«. Jednak to, co biorą za antysemityzm, to »tylko prawo ekonomiczne, na które nie ma rady«”49.
Zważywszy na to, w jaki sposób zostali skrzywdzeni i opuszczeni przez swoich sąsiadów, Żydzi, którzy przeżyli wojnę, budzili przerażenie jako powracający zza grobu prawowici właściciele sposobem lub przemocą przywłaszczonych dóbr i jako zepchnięty w podświadomość, a przez to jeszcze bardziej dręczący, symbol popełnionego grzechu. Nic dziwnego, że po wojnie agresja na Żyda – wyobrażonego jako ubek i wampir w jednej osobie – znalazła przyzwolenie społeczne. Absurd tej zbitki pojęciowej świetnie pasował do zadania, które miała wypełnić: odwracając do góry nogami relacje prześladowcy i ofiary, pomagała zagłuszyć dręczące przeświadczenie, że prędzej czy później przyjdzie rozliczyć się z zagrabionej własności i zrobić rachunek nieczystego sumienia.
Powyższy tekst jest skróconą wersją wykładu „Pogrom kielecki – w 60. rocznicę”, który wygłoszony zostanie w ramach 16. Festiwalu Kultury Żydowskiej w krakowskiej synagodze Kupa przy ul. Miodowej 27, 4 lipca o godz. 16.30.
Jan Tomasz Gross
___________________________________________________________________________
1 „Gazeta Wyborcza”, wywiad Mikołaja Lizuta z Jackiem Kuroniem, 17-18 II 2001.
2 Jan Rojewski, „Siedem dni”, w: „Kuźnica”, 22 VII 1946. To samo mówią przed kamerą w 1987 r. osoby zidentyfikowane jako „ksiądz,” „inżynier” i „filolog” w filmie dokumentalnym Marcela Łozińskiego „Świadkowie” (pragnę mu podziękować za udostępnienie pełnych taśm wywiadów przeprowadzonych w trakcie realizacji filmu).
3 „About Our House Which Was Devastated”, Tel Aviv, 1981, str. 201.
4 Stanisław Meducki i Zenon Wrona (red.), „Antyżydowskie wydarzenia kieleckie 4 lipca 1946 roku”. Dokumenty i materiały, Urząd Miasta Kielce, Kieleckie Towarzystwo Naukowe, Kielce 1992, tom I, str. 131.
5 Yohanan Cohen, „Operation »Brikha« – Poland, 1945–1946″, str. 468.
6 Aryeh Josef Kochavi, „The Catholic Church and Anti-Semitism in Poland Following World War II as Reflected in British Diplomatic Documents”, w: „Gal-Ed On the History of the Jews in Poland”, nr 11/1989, str. 123.
7 Meducki i Wrona, op. cit., tom II, str. 116, 117.
8 Meducki i Wrona, op. cit., tom II, str. 112-114.
9 Bożena Szaynok, „Pogrom Żydów w Kielcach 4 lipca 1946″, Wydawnictwo Bellona, Wrocław 1992, str. 97.
10 Zeznanie Jana Bartosińskiego, sąsiada Błaszczyków zanim ci przenieśli się do Kielc, w: Meducki i Wrona, op. cit., tom I, str. 109; także S.L. Shneiderman, „Between Fear and Hope”, ARCO Publishing Co., New York 1947, str. 93 i 94.
11 Szaynok, op. cit., str. 34.
12 Ibid., str. 35.
13 Meducki i Wrona, op. cit., tom I, str. 234, 235.
14 Ibid., str. 239.
15 Ibid., str. 110.
16 Ibid., str. 320.
17 Szaynok, op. cit., str. 39, 40.
18 Chil Alpert, w: „About Our House…”, op. cit., str. 201.
19 Meducki i Wrona, op. cit., tom I, str. 183.
20 Szaynok, op. cit., str. 60.
21 Ibid., str. 198.
22 Ibid., str. 112.
23 Ibid., str. 316, 317.
24 Ibid., str. 64.
25 Ibid., op. cit., str. 113.
26 Meducki i Wrona, op. cit., tom I, str. 62.
27 Ibid., str. 125, 126.
28 Ibid., str. 168, 169.
29 Ibid., str. 317, 335.
30 Ibid., str. 252.
31 Ibid., str. 163.
32 Ibid., str. 117.
33 Witold Kula, „Nasza w tym rola. Głos pesymisty”, w: Marcin Kula „Uparta sprawa: Żydowska? Polska? Ludzka?”, Universitas, Kraków 2004, str. 161.
34 „Kuźnica”, 5 VIII 1946.
35 Meducki i Wrona, op. cit., tom I, str. 119, 132.
36 Ibid., str. 132.
37 Ibid., str 132, 133.
38 Ibid., str. 175, 176.
39 Ibid., str. 175.
40 Ibid., str. 134.
41 „Wstęp” autorstwa Krystyny Kersten do książki Bożeny Szaynok, „Pogrom Żydów w Kielcach”, op. cit., str. 7, 8.
42 Szaynok, op. cit., str. 113-117.
43 Brunon Piątek, „Wypis z moich wspomnień. Pogrom”, w: „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego”, nr 4/96, str. 21.
44 „O stanie badań nad pogromem kieleckim. Dyskusja w Żydowskim Instytucie Historycznym (12 III 1996) z referatem wprowadzającym Krystyny Kersten”, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego”, nr 4/96, str. 10, 11.
45 Ibid., str. 12.
46 Hannah Arendt, „Personal Responsibility Under Dictatorship”, w: „The Listener”, sierpień 1964.
47 „About Our House…”, op. cit., str. 200.
48 Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak (red.), „Wokół Jedwabnego”, tom 2, dokumenty, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2002, str. 358.
49 Dariusz Libionka, „»Kwestia żydowska« w Polsce w ocenie Delegata Rządu RP i KG ZWZ-AK w latach 1942–1944″, referat wygłoszony na konferencji w Paryżu, maszynopis, str. 15, 16.
STOWARZYSZENIE
OTWARTA RZECZPOSPOLITA
Krakowskie Przedmieście 16/18, 00-325 Warszawa
e-mail: otwarta@otwarta.org
tel: +48 22 828 11 21
Biuro czynne dla interesantów:
poniedziałek-piątek: 10.00 - 14.00
Chcesz być na bieżąco?