W Polsce żyje 501 Sprawiedliwych, którzy w czasie wojny ratowali Żydów. Wielu z nich ukrywa się do dziś we własnych domach przed sąsiadami.

W Polsce żyje 501 Sprawiedliwych, którzy w czasie wojny ratowali Żydów. Wielu z nich ukrywa się do dziś we własnych domach przed sąsiadami.

 

Na stronach internetowych nowojorskiej Żydowskiej Fundacji dla Sprawiedliwych można znaleźć biogramy 43 Polaków, którzy w czasie wojny z narażeniem własnego życia ukrywali Żydów. To jedynie niewielka część spośród żyjących w Polsce, którym Fundacja pomaga finansowo.

 

Większość nie godzi się na upublicznianie swoich danych, zdjęć i historii, dlatego jedynym do niedawna miejscem, gdzie można znaleźć ich nazwiska, była Ściana Sprawiedliwych w Instytucie Yad Vashem. Do niedawna, ponieważ od sierpnia 2009 r. nazwiska polskich Sprawiedliwych figurują na pomniku odsłoniętym w łódzkim Parku Ocalałych.

 

Yad Vashem daje tylko honorowe dyplomy i medale. Wsparciem zajmuje się Fundacja powołana w 1986 r. przez rabina Harolda Schulweisa. Jedną z pierwszych ośmiu podopiecznych Schulweisa była Irena Sendler, która uratowała w Warszawie setki żydowskich dzieci. Dziś Fundacja wspiera tysiąc osób z 23 krajów. W Polsce każdy z 501 Sprawiedliwych otrzymuje miesięcznie równowartość ok. 100 dol.

 

Jeżeli Sprawiedliwy potrzebuje pomocy, musi napisać do Fundacji w Nowym Jorku. W zasadzie wystarczy dołączyć dwa dokumenty: wyciąg emerytury i zaświadczenie o chorobach.

 

– W Polsce leki są tak drogie, że Sprawiedliwi, chociaż są ubezpieczeni, nie mogą się leczyć, bo mają bardzo małe emerytury – mówi Agnieszka Perzan z Fundacji. – Dlatego każda taka aplikacja jest zakwalifikowana do pomocy.

 

Z Nowego Jorku przeciętny polski Sprawiedliwy wygląda tak: jest stary (dobiega dziewięćdziesiątki), ubogi, schorowany i nie otrzymuje instytucjonalnej pomocy. Ma szczęście, jeśli mieszka w dużej aglomeracji takiej jak Warszawa lub Kraków. Ale jeżeli jest ze wsi, to żyje mu się znacznie gorzej.

 

– Często są w tragicznym stanie, klepią biedę i nie mają pieniędzy, żeby sobie węgiel na zimę kupić, więc siedzą w nieogrzewanych domach – mówi Agnieszka Perzan. – Jest mi przykro, że Polska o nich zapomniała i dostają pieniądze tylko od nas.

 

Sprawiedliwym mogłoby pomóc Polskie Towarzystwo Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, gdyby samo nie stało na granicy bankructwa. Do PTSWNŚ należy około 400 osób, które otrzymały dyplomy i medale z Yad Vashem, ale większość z nich nie stać nawet na zapłacenie 5 zł składki. Ciężar utrzymania Towarzystwa Sprawiedliwych spadł więc na barki Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu.

 

W ubiegłym roku Towarzystwo zdobyło pewną popularność na świecie, gdy z okazji dnia Holocaustu gościli na Kapitolu u prezydenta USA Baracka Obamy. – Jeździliśmy wtedy po Stanach Zjednoczonych i opowiadaliśmy studentom na uniwersytetach, ile dobrego Polacy dla Żydów w czasie wojny zrobili – mówi prezes Towarzystwa Anna Bando, której rodzina przechowywała Żydów w dwupokojowym mieszkaniu na Żoliborzu.

 

Niestety Towarzystwo nie może się pochwalić podobnymi medialnymi sukcesami w Polsce. Trudno jest nawet odnaleźć warszawską siedzibę Sprawiedliwych, gdyż nie ma żadnego szyldu. – Wspólnota mieszkańców nie chce takiej tablicy na budynku – mówi Anna Bando i wspomina, że problemy zaczęły się już trzy lata temu, gdy wyszło na jaw, co to za biuro mieścić się będzie w kamienicy. Wtedy prezes Bando po raz pierwszy usłyszała, że sąsiedzi nie życzą sobie, by im się Żydówki kręciły po korytarzach (co wskazywało, że nie rozróżniają zbytnio Sprawiedliwych od Ocalonych).

 

* * *

 

79-letni Antoni Bocheński mówi, że z pewną niechęcią do Sprawiedliwych zetknął się już zaraz po wojnie (wtedy jednak nikt ich tak nie nazywał). Jego rodzice ukrywali w stodole w Michowicach czwórkę dzieci. – Tuż po wojnie nikt z tego nie robił żadnego bohaterstwa – wspomina.

 

Gdy po wejściu do wsi Rosjan 15 stycznia 1945 r. Salcia, Janek, Lubka i Moniek Granatowie wyszli z kryjówki, którą w sianie przygotował im ojciec Antoniego, poszli do Dzierżoniowa i na wiele lat słuch o nich zaginął.

 

– Nie było się czym chwalić – mówi Bocheński. – Ukrywanie Żydów przynosiło raczej ujmę niż chwałę. Jeden z sąsiadów ze wsi mówił nam, że bardzo źle zrobiliśmy, ratując tych Żydów, bo nie zasługują na naszą pomoc z powodu swojej religii.

 

Granatowie odnaleźli Bocheńskiego w latach 80. ubiegłego wieku. Najpierw przez znajomych posyłali drobne upominki, a potem złożyli przed izraelskim notariuszem świadectwo ocalonego. Antoni Bocheński tytuł Sprawiedliwego otrzymał 20 lat temu. Dyplom schował do szafy. – Nie chwaliłem się nim – mówi. – Ale byłem dumny z moich rodziców, że ich było stać na taką odwagę.

 

Antonina Wyrzykowska z Janczewka koło Jedwabnego przez ponad dwa lata przechowywała w chlewie siedmioro ludzi. „Zaznaczam, że byli bez centa – pisała we wspomnieniach – nie chodziło mnie o pieniądz, ale o ratowanie życia ludzkiego”.

 

Już po wyzwoleniu została za to pobita przez sąsiadów. W marcu 1945 r., opowiada, zażądali wydania ostatniego ukrywającego się w jej gospodarstwie Żyda. Gdy Wyrzykowska odmówiła, została dotkliwie pobita przez sześciu mężczyzn.Po wyzwoleniu byłam wielokrotnie bita, więc musiałam opuścić rodzinne strony” – pisała. Osiedliła się w Bielsku Podlaskim, gdzie przy wsparciu jednego z ocalonych kupiła gospodarstwo rolne. Po śmierci męża wyjechała do USA. Jeszcze w ostatnich latach Wyrzykowska bała się ujawnić prawdę o okolicznościach zbrodni w Jedwabnem, a listy, które dostawała od ocalonych, paliła zaraz po przeczytaniu. Dziewięć lat temu burmistrz Jedwabnego, by zmyć antysemicką hańbę z miasteczka, wpadł na pomysł, by miejscowej szkole nadać imię Antoniny Wyrzykowskiej. Pomysł był dobry, ale radni się na to nie zgodzili.

 

Podobne kłopoty spotkały rodzinę 83-letniego Kazimierza Adameczka ze wsi Charlejów koło Kocka, która ukrywała dwie dziewczynki: Blimę Kurchant i Dorkę Ajzenberg. Sąsiad wytropił, że Adameczkowie ukrywają Żydów i doniósł o tym partyzantom. Następnego dnia w gospodarstwie pojawili się ludzie, którzy grożąc Stanisławowi Adameczkowi śmiercią, zażądali wydania dziewczynek. Nawet już po wyzwoleniu partyzanci wielokrotnie nachodzili Adameczka. Blima pozostała w Charlejowie pod zmienionym nazwiskiem. Żyje tam do dziś. Adameczek zmarł na zawał serca po kolejnej wizycie w 1946 r. – Ocaleni i ocalający przyrzekli sobie wtedy, że nie będą o tym, co działo się w czasie wojny, wspominać, by nikogo nie narażać – opowiada prawnuk Stanisława Hubert Adameczek. Tajemnicę tę utrzymywano ponad 40 lat. Dopiero w połowie lat 90. Blima Kurchant poinformowała Instytut Yad Vashem, że Feliks i Stanisława Adameczkowie uratowali jej życie. Teraz walczy o uhonorowanie tytułem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata również ich syna Kazimierza. W liście do Yad Vashem napisała, że gdy przyszedł sąsiad konfident, ona i Dorka ukrywały się pod stołem, a Kazik robił wszystko, by odwrócić uwagę wścibskiego sąsiada.

 

Hubert Adameczek mówi, że we wsi podejrzewają, że dziadek Kazik może być w każdej chwili uznany za Sprawiedliwego, ale nikt z tego powodu nie okazuje radości. – Uważają, że nie jest to powód do chwalenia się – mówi wnuczek Hubert i dodaje, że takie informacje mogą wywołać niesnaski. – Taka jest mentalność na wsi – mówi. – Oni myślą, że jak ktoś został Sprawiedliwym, to zaczęła do niego płynąć rzeka pieniędzy.

 

25-letni Hubert Adameczek, absolwent politologii, twierdzi, że cokolwiek ludzie będą mówili, dla niego dziadek pozostanie chlubą i dumą.

 

* * *

 

Anna Bando opowiada, że najgorzej było na wsiach i w małych miasteczkach.

 

– Dla zwykłych ludzi Sprawiedliwy to ktoś, kto wzbogacił się dzięki Żydom i teraz leży na pieniądzach. Bo we współczesnych legendach Żydzi są bankierami z workami pełnymi złota – mówi. – To powoduje zawiść i dlatego wielu do dziś patrzy na nas krzywo.

 

Relacje Sprawiedliwych próbuje utrwalić powstające Muzeum Żydów Polskich. Nawet w Warszawie trafia czasem na opory.

 

Anna Bando: – Jedna z moich koleżanek, bardzo zaangażowana w ratowanie, za żadne skarby nie chce opowiedzieć im swojej historii, bo wie, że wszyscy będą mogli ją przeczytać w Internecie. Przy każdej kolejnej próbie powtarza tylko: wykluczone.

 

Przewodnicząca Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu Anna Drabik tłumaczy, że Sprawiedliwi najbardziej się boją swoich sąsiadów. Nie są pewni ich reakcji

i nie chcą ich wystawiać na próbę, gdy dowiedzą się, co w czasie okupacji robił człowiek, którego spotykają na co dzień.

 

Stowarzyszenie przed laty otoczyło pomocą syna jednego ze Sprawiedliwych. Na święta dostawał paczki, wspomagano go niewielkimi dotacjami, aż w końcu przewodnicząca zaproponowała, że Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu wystąpi oficjalnie do burmistrza i opieki społecznej z prośbą o udzielenie pomocy.

 

– Przestraszył się i powiedział, że nigdy się na to nie zgodzi – opowiada Drabik.

 

Dlatego niesienie pomocy potrzebującym wymaga wiele taktu i przebiegłości. Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu robi to od 13 lat. Każdy z jego członków oddaje na Sprawiedliwych 20 z 70-złotowej składki. Z tych pieniędzy kupowane są paczki świąteczne na Boże Narodzenie i Wielkanoc, fundowane zapomogi, wózki inwalidzkie i turnusy wczasowe w Śródborowie koło Otwocka.

 

Zaczęło się od akcji paczkowej. Marian Kalwary ze Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu pamięta, że pierwszą listę Sprawiedliwych otrzymali z ambasady Izraela. Sami przygotowali wówczas około 40 paczek i rozwieźli po okolicy (teraz zamiast paczek wysyłane są przekazy pieniężne na 75 zł).

 

– To jedna z ostatnich możliwości wyrażenia naszej wdzięczności i uznania dla tych odważnych i dobrych ludzi – mówi Kalwary. Najmłodsi z nich dobiegają osiemdziesiątki, najstarsi – przekroczyli setkę. Potrzebują wózków inwalidzkich, protez, aparatów słuchowych, chodzików i pampersów.

 

Bezpośredni kontakt ze Sprawiedliwym utrzymuje łącznik, który systematycznie raportuje o jego potrzebach. Stąd wiadomo, że Sprawiedliwa Romana K. nie wstaje z łóżka i żeby nie zamarzła, trzeba jej kupić węgiel. 84-letni Michał Z., który po udarze mózgu porusza się tylko na wózku inwalidzkim, potrzebuje pieniędzy, by opłacić opiekunkę. To samo 82-letni Ireneusz R. cierpiący na niewydolność serca. O 80-letniej Aleksandrze S., której odcięto ogrzewanie, wiemy od łącznika, że siedzi w zimnym mieszkaniu ubrana w niezliczoną ilość ciuchów. Łącznik pisze, że S. jest osobą bardzo skromną i nie lubi narzekać na trudną sytuację. Wnioskuje jednak o udzielenie wsparcia: „pani S. bardzo się ucieszyła ze 150 zł, które ostatnio od nas dostała, i bardzo za nie dziękowała”.

 

* * *

 

Nie jest łatwo spotkać dziś Sprawiedliwych. Marian Kalwary przysłał mi nazwiska pięciu warszawiaków. Przy każdym była informacja, na kogo powinienem się powołać, by zechcieli ze mną rozmawiać.

 

„Niestety kontaktów prowincjonalnych panu nie podaję, bo obawiam się, że byłby to trud daremny, gdyż podobnie jak Żydzi, również Sprawiedliwi wolą się zbytnio nie afiszować, a nawet nie ujawniać” – napisał Marian Kalwary.

 

W Częstochowie odnalazłem 85-letniego Bogdana Jastrzębskiego. Pomagał ukrywać sędziego Arnolda Geislera i jego córkę Krystynę, z którą się potem ożenił. Mieszka w wielkim, pustym domu z zakratowanymi oknami. Nigdy swojej roli nie ukrywał. Sprawiedliwym jest od 1993 r. Historię ocalenia żony opowiadał niedawno uczniom miejscowej szkoły. Swoje przeżycia opisał nawet w książce. – Długo czekałem, by móc o tym opowiadać, i zdążyłem, bo gwiazda moja gaśnie – mówi Jastrzębski.

 

Kilka ulic dalej w przyfabrycznym bloku mieszka 82-letnia Aleksandra Sikora. 67 lat temu pomogła dziewczynce – Brurii Erlich – która podobnie jak ona została przymuszona do pracy w niemieckich zakładach zbrojeniowych Hasag. Zostawiała dla Brurii w umówionym miejscu połowę swojego śniadania. Potem w piwnicy mieszkania, w którym obecnie mieszka Sikora, ukrywali się Karol Chęciński i Zofia Brajwajs.

 

Bruria mieszka w Giwatajim w Izraelu. Jest schorowana i nie może własnoręcznie nawet napisać listu, więc kartki świąteczne od niedawna wysyła do Aleksandry jej syn – Benzi. Niestety, nie zna polskiego, więc pisze po angielsku, że w Izraelu zrobiło się bardzo ciepło i że mama czuje się trochę lepiej.

 

Aleksandra Sikora siedzi przy piecu w wyziębionym mieszkaniu, grzejąc ręce nad paleniskiem. Dokłada węgla, stawia czajnik na fajerce i pokazuje kolorowe kartki z Izraela. Mówi, że nigdy nie narzekała. Robiła to, co zrobiłby wówczas każdy na jej miejscu. Dlatego nie prosiła nikogo o żadną pomoc. Gdy dostaje pieniądze lub paczki, zastanawia się czasem, skąd ci ludzie o niej wiedzą.

 

Cezary Łazarewicz