Bycie sobą to takie życie, że nie opowiadasz fantastycznych historii o swojej katolickiej rodzinie. I nie opowiadasz fantastycznych historii, jakie to odnosiłeś sukcesy jako playboy uwodzący piękne kobiety – profesor Michał Głowiński opowiada o swoim homoseksualizmie, klaustrofobii i żydostwie.Dariusz Zaborek: Gra pan w szachy?
Michał Głowiński: Nie.
Ale grał pan?
– Do dzisiaj pamiętam zasady.
Kiedy się pan nauczył?
– Jako dziecko, w getcie. Gdy zaczęły się wywózki do Treblinki, ukrywano mnie, jedynym zajęciem była gra w szachy.
Od dawna pan nie gra?
– Nigdy nie gram.
Od tamtej pory?
– Od tamtej pory. Miałem osiem lat i trzy miesiące. Był styczeń 1943 roku, z rodzicami udało nam się wydostać z getta. Irena Sendlerowa znalazła nam kryjówkę w pokoju na ostatnim piętrze zniszczonego domu przy Srebrnej. Zamieszkałem w nim z matką i ciotką Teodorą. Z getta udało mi się zabrać szachy i godzinami grałem sam ze sobą. Raz ktoś zaczął tłuc do drzwi. Facet już w progu mówił, że jesteśmy Żydami i odda nas w ręce Niemców. Matka z ciotką tłumaczyły, że się pomylił, że dokumenty mamy w porządku. Nie chciał słuchać, chciał pieniędzy. Poza nędznymi groszami nie mieliśmy nic. Ojciec ukrywał się w innej części miasta i miał resztki biżuterii na czarną godzinę.
Co zrobiliście?
– Szmalcownik zgodził się, że ciotka pójdzie na miasto załatwić okup, a ja z matką zostaniemy jako zakładnicy. Nie wiem, ile godzin to trwało. Siedzieliśmy w grobowej ciszy, on na taborecie, w szarym palcie, z krótkim wąsem. Powtarzał, że marnuje czas. A ja, w strachu, bezmyślnie rozłożyłem szachownicę, ale figury przesuwałem bez ładu i składu. Nagle ten szantażysta powiedział, że ze mną zagra. Nie pamiętam, który z nas wygrywał. Nie skończyliśmy, bo wróciła ciotka. Krzyczał, że przyniosła za mało, ale zabrał łup i wyszedł.
Wie pan, wciąż mam przed oczyma tego faceta, który zarabiał w sposób najstraszniejszy – jako okupacyjna hiena.
Nie udało się zapomnieć?
– Nie.
Ale psychika musi się jakoś bronić?
– Wiem, dlatego masę szczegółów z dzieciństwa zapomniałem.
„Nie znalazłem wspólnego języka z kolegami, którzy mnie nie lubili, z nikim się nie zaprzyjaźniłem, byłem samotny, co tym bardziej było uciążliwe, że bez przerwy znajdowałem się w gromadzie” – pisał pan.
– Tylko w siostrach widziałem opiekunki, miałem pewność, że będą mnie bronić przed innymi. Bo dzięki Irenie Sendlerowej zimą 1944 roku trafiłem do sierocińca sióstr służebniczek Najświętszej Marii Panny w Turkowicach koło Hrubieszowa. Głównie były tam dzieci z Warszawy – dzieci ulicy, marginesu społecznego. Raz okrążyli mnie trzej bracia, to się działo w niedzielę, i powiedzieli: „Jutro wydamy cię Niemcom”. Więc miałem się czego bać. Do dzisiaj pamiętam ich nazwisko – Zielińscy.
Opowiedziałem o tym siostrze Róży. Zapewniała, że nic takiego się nie stanie.
Oni też nic nie zrobili, bo już Niemcy przestali się pojawiać, szedł front.
Zidentyfikowali pana jako Żyda?
– Tak. Siostra przełożona podjęła decyzję niezgodną z prawem kanonicznym, ale życiodajną. Uznała, że nie należy roztrząsać, czy dzieci są chrzczone, czy nie są, wszystkie trzeba dopuścić do obrzędów religijnych. I ja spowiadałem się i przystępowałem do komunii. Jednak nie dopuszczono, żebym był ministrantem, a o służeniu do mszy każdy pobożny chłopak marzył. Poza mszami resztę czasu spędzałem na niczym. Straciłem zdolność do czytania, popadłem w zobojętnienie i bezmyślnie siedziałem na drewnianej ławie. I wegetowałem.
Ale inne dzieci biegały razem?
– Trudno powiedzieć, że biegały. Przede wszystkim były głodne. Suchy chleb był przedmiotem pragnień. Wypiekano go na miejscu i zawsze było za mało. Chłopcy go sobie kradli i handlowali swoimi głodowymi porcjami. Inne dzieci może były aktywniejsze ode mnie, ja chciałem być niewidoczny. Bałem się, że zabłądzę, że mnie pobiją, a nawet zabiją. Strach jest znakomitym nauczycielem – oducza dziecięcych fantazji.
Jest pan wierzący?
– Nie.
I jak się panu żyje bez Boga?
– Bardzo dobrze. Gdybym był wierzący, to byłbym osobistym nieprzyjacielem Pana Boga.
Dlaczego?
– Bo ten świat źle urządził.
Zawsze pan to wiedział?
– Nie, przez pewien czas u sióstr w Turkowicach byłem bardzo pobożny. A potem już nie, nie mam potrzeb religijnych.
Ta dziecięca religijność była autentyczna?
– Całkowicie. Moja rodzina w pokoleniu moich rodziców – to charakterystyczne dla asymilujących się Żydów – była zlaicyzowana. I moi rodzice nie wprowadzali mnie w arkana religii, nie słyszałem, że istnieje Pan Bóg. Moi dziadkowie jeszcze praktykowali judaizm i przestrzegali pewnych zasad.
Obrzezali pana?
– Tak. Obrzezanie było rzeczą w czasie wojny demaskującą. Wiedziałem, że po aryjskiej stronie muszę to ukrywać.
Jeśli chodzi o modlitwy katolickie, po wyjściu z getta miałem książeczkę do nabożeństwa i uczyłem się „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, „Wierzę w Boga”. Żeby w razie potrzeby zademonstrować, że nie jestem Żydem. Ale znajomość tekstów, które katolik zna od zawsze, traktowana jako sprawdzian, chyba nikomu nie pomogła. Mimo to po aryjskiej stronie wszyscy ich się uczyli. I ja wkuwałem je na pamięć. Z niczym mi się nie kojarzyły i nie wchodziły mi do głowy, bo byłem otępiały, jakbym zatrzymał się w rozwoju.
Dzieci często mówią, że nie chcą powielać rodziców, a i tak na starość stają się ich kopiami. A jakie cechy po rodzicach pan odziedziczył?
– Po matce: nieśmiałość. Po ojcu: łagodność. W czasie okupacji z ojcem byłem rozdzielony ponad dwa lata, z matką – półtora roku. Ojciec był w nieustannym ruchu, umiał nawiązywać kontakty, dobrze czuł się wśród ludzi, był lubiany, towarzyski, a matka przeciwnie: małomówna, skryta, dobrze czuła się w przestrzeni domowej. Jestem w tym podobny do matki.
Po wojnie nie śmiał się pan z tego, z czego śmiali się koledzy?
– Trochę tak. Bo czym innym się interesowałem. Oni kopali piłkę, biegali za dziewczynami, a ja czytałem książki i słuchałem muzyki. Jedną z przyjemności wakacyjnych było to, że nie musiałem z nimi przebywać.
Co było najtrudniejszego w tych relacjach?
– To, że ja ich się bałem. Ale ja bałem się wszystkiego i wszystkich. To był mój pogłos Zagłady, pogłos okupacji. Oni chyba traktowali mnie jak dziwadło.
Zdarzało mi się jednak, że myślałem: „A może nie jestem gorszy, ale lepszy?”. Sądzę, że w sytuacji Żyda w Polsce to nie był przypadek jednostkowy. Że to huśtawka między kompleksem niższości a wyższości. I po wielu dziesięcioleciach psychoterapeuta powiedział mi, że przechodzenie od kompleksu niższości do kompleksu wyższości, oscylowanie między tymi dwoma krańcami bywa powodem szaleństwa. Myślę, że nie oszalałem dlatego, że poczucie gorszości było we mnie głęboko zakotwiczone, niemal stałe. A poczucie wyższości ujawniało się w przebłyskach.
Był pan inny?
– Tak, tak, tak.
Religia – nie. PZPR – też nie?
– Nie, nie, nie. Nie daj Boże (śmiech ).
To w co pan wierzył?
– Wierzyłem w ludzi, w książki, w muzykę, w samo życie.
Religia ani partia nie były mi potrzebne, co między innymi decydowało o moim wyobcowaniu.
Ale wstąpił pan do Związku Młodzieży Polskiej?
– Tak, między 15. a 18. rokiem życia wierzyłem, że ta organizacja wyrwie mnie z moich kręgów obcości. Do mnie przemówiła komunistyczna wizja świata: prosta, łatwa, uporządkowana, z pozoru logiczna, która prowadzi do dobrej, świetlanej przyszłości. Ale po dwóch, trzech latach mi minęło. Dojrzewałem i zacząłem myśleć. Świat stalinowski w Polsce prawdopodobnie nie był tak straszny jak w Związku Radzieckim, ale jednak był straszny. Za to mój dom rodzinny nie był komunistyczny.
A co najbardziej pomagało panu przetrwać w różnych okresach życia?
– W 1955 roku skończyłem polonistykę i silnie zaangażowałem się w pracę. Praca mi wypełniała życie. 46 lat pracowałem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. Miałem przywilej, że dysponowałem swoim nienormowanym czasem. Niezależna praca była najlepszym środkiem terapeutycznym.
Ratunkiem?
– Główną pomocą. Posiadłem sztukę koncentrowania się na pracy w różnych skomplikowanych i dramatycznych sytuacjach. Ale nie dlatego, że byłem tak pracowity. Trud umysłowy przynosił mi ulgę i przeciwdziałał załamaniom psychicznym.
Jest pan jednostką niezwykłą, bo ludzie z pana rocznika – 1934 – nie chodzili po wojnie do psychoterapeutów.
– Ale ja poszedłem do psychoterapeuty, gdy miałem 60 lat.
Dlaczego?
– Miałem nadzieję, że przezwyciężę klaustrofobię. Nie przezwyciężyłem, bywa raz silniejsza, raz słabsza, nie można jej wyleczyć. Cenię pana doktora Jerzego Pawlika, ale w sensie bycia sobą psychoterapia nie miała dla mnie wielkiego znaczenia. Miała dla mnie wielkie znaczenie jako autora książki „Czarne sezony”.
Literatura jako lekarstwo na klaustrofobię?
– Tak się stało, dlatego że ja nieustannie opowiadałem panu Pawlikowi swoje historie. One mi się skrystalizowały, uporządkowały i zacząłem pisać książkę.
Podczas psychoterapii omawialiście też sny?
– Pewne swoje sny opisałem w książkach „Przywidzenia i figury” i „Przerwane fabuły”. Z każdego snu starałem się zrobić miniaturę literacką. Bo nie drukowałbym takich zapisanych po obudzeniu. Punktem wyjścia był realny sen, a forma, jaką przybrał w tekście, była wynikiem, niekiedy uciążliwej, pracy.
W książce „Kładka nad czasem” poświęconej rodzinnemu Pruszkowowi opisał pan swój sen tak: „Nawet skromne Miasteczko jest w nocnych majakach domeną ograniczonych możliwości. I wtedy zawsze ja jestem w jego centrum. W Miasteczku pojawia się architektura fantastyczna, najczęściej niemająca odpowiednika w tym, co w nim naprawdę istnieje. Nocna wyobraźnia wznosi tu niezwykłe konstrukcje, które mogłyby konkurować z fantazjami Gaudiego. (…) Wracam do domu, świadom jednak, że nigdy do niego nie dotrę. Po obu stronach drogi widzę walące się chałupy, w każdej są drzwi, jedne prowadzą do mieszkania, w którym czekają na mnie od dawna nieżyjący rodzice. Mam klucze, nie wiem jednak, do jakich drzwi pasują. Dochodzę do kresu tej antyalei, a znaczy on także mój koniec”.
– Takich snów trochę miałem, ale widać, że to transformacja literacka, a nie zapis snu.
Jak dzisiaj odczuwa pan klaustrofobię?
– Bardzo silnie. Nie jestem w stanie wsiąść do metra, a przystanek mam pod domem. W pokoju hotelowym na noc nie zamykam się na klucz. W swoim domu czasem jeżdżę windą, ale za każdym razem mam lęk, w innych domach odmawiam. Od wielu lat prawie nigdzie nie jeżdżę, bo w pociągu nie mogę skorzystać z toalety – boję się w niej zamknąć.
Z wiekiem te lęki się nasilają.
Jeden z moich znajomych mówi, że starości się nie boi, bo ma wrażenie, że pozbędzie się wszystkich strachów z młodości. Czy po siedemdziesiątce jakieś strachy mijają?
– Pewnie tak, ale przychodzą nowe – człowiek boi się zniedołężnienia, chorób, utraty kontaktu ze światem – o których w młodości się nie myśli. W wieku średnim może już się trochę myśli, ale zawsze ma się nadzieję, że to łatwo przezwyciężyć.
No i oczywiście człowiek boi się śmierci.
Ten, który przeżył Zagładę, nie boi się mniej?
– Myślę, że tak samo.
„Płakać nie warto nawet po utracie najcenniejszych rzeczy” – napisał pan w książce „Czarne sezony”.
– Dzieciństwo spędzone w getcie i tracenie kolejnych rzeczy, które dla dziecka są wartościowe, wpływa na dość luźny stosunek do przedmiotów. Jak uciekaliśmy z getta, księga szachowa, z którą ćwiczyłem grę, i wielki atlas niemiecki zostały tam.
Łapczywości do rzeczy nie mam. Chociaż zaraz. Nie lubię, jak mi ktoś nie oddaje pożyczonej książki.
„Zawsze sądziłem i nadal sądzę, że przede wszystkim należy dbać o to, by być sobą” – pana słowa. Jak, będąc wykluczonym i gorszym, jednocześnie być sobą?
– Pierwsze moje wykluczenie, związane z pochodzeniem, powodowało lęk przed następnym, związanym z homoseksualizmem. To się łączyło. Taka podwójna przypadłość. A bycie sobą to takie życie, że nie opowiadasz fantastycznych historii o swojej katolickiej rodzinie. I nie opowiadasz fantastycznych historii, jakie to odnosiłeś sukcesy jako playboy uwodzący piękne kobiety.
Czuje się pan o coś bogatszy jako gej?
– Myślę, że nie. To oczywiście ma wpływ na postawę, na widzenie i ocenianie świata i ludzi. To jest po prostu inne. Ani bogatsze, ani lepsze.
Mój kolega, który zawodowo zajmuje się pisaniem, uważa, że dzięki temu, że jest gejem, nie wstydzi się swojej kobiecej natury i gdy pisze o kobietach, potrafi o nich pisać głębiej.
– Pisałem o Irenie Sendlerowej jako wielkiej postaci z czasów okupacji. O Marii Renacie Mayenowej jako wybitnej uczonej. O wielu kobietach pisałem, ale nie sądzę, że przez to umiałem lepiej wniknąć. Myślę, że taka sytuacja wytwarza pewien dystans, czasem pozwala na podejrzliwość w interpretowaniu szczegółów z życia osobistego.
A z sytuacji praktycznych?
– Gdybym miał żonę i dzieci, musiałbym troszkę inaczej układać swoje życie, inaczej pracować, troszczyć się, żeby praca była skuteczna finansowo. Nie mam wielkich wymagań w tej dziedzinie i umiałem się zadowolić niewielkimi pieniędzmi.
A dzieciństwo, ukrywanie się, wyposażyło pana w jakieś umiejętności, że jest pan o coś bogatszy?
– Nie, nie, nie. Doświadczenia z dzieciństwa, wojny wyposażyły mnie w dystans, nieufność. Praktyczne konsekwencje miało takie, że unikałem mówienia o sobie.
Dlaczego wypowiedzenie homoseksualnej tajemnicy jest w polskim kontekście trudniejsze niż żydowskiej?
– Zależy, w jakim środowisku człowiek się obraca, ale to nie jest bezwzględne. Kiedy postanowiłem pisać teksty narracyjne, osobiste, najpierw pisałem na tematy żydowskie, to nie mogłem nie ujawnić, że jestem Żydem. To byłby fałsz. Ale musiało minąć pół wieku, żebym przezwyciężył lęk i ujawnił swoją żydowskość. Było łatwiej, bo zmieniły się czasy, o Żydach zaczęto mówić jawnie i z dużym zrozumieniem.
Jeśli chodzi o drugie ujawnienie – mojego homoseksualizmu – to nie miałem odwagi, którą miało kilku moich rówieśników mówiących o tym otwarcie. Zrobiłem to w tym roku w autobiografii „Kręgi obcości”. Dokonując podsumowania życia, nie chciałem nic ukrywać. Stanąłem przed alternatywą: albo piszę prawdę, co dla mojego życia jest istotne, czyli o tym, co nazwałem kręgami obcości: o moim homoseksualizmie, żydostwie i klaustrofobii, albo tej książki nie piszę. W pisaniu autobiografii nie można przemilczać pewnych spraw, bo to skłania do pytań: „Co się za tym kryje?”. W biografii można nie pisać, że lubi się jabłka. Ale seksualność należy do każdej biografii. Pominięcie orientacji seksualnej to znak. Wyrzekanie się tego w pisaniu coś mówi o autorze. Skłania do domysłów. Albo skłania piszącego do fantazjowania. Ale fantazjowanie w autobiografii jest niewskazane. Dlatego postanowiłem napisać o swoim homoseksualizmie, mimo że nigdy o tym nie mówiłem publicznie.
Nigdy nie spotkał się pan w swoim życiu z naciskami, żeby się ujawnić?
– Nie.
A po coming oucie czuje pan ulgę?
– W zasadzie tak. Dałem tę książkę w prezencie stu osobom i nie została odrzucona. Na wieczorach autorskich przyjmowano ją dobrze. W listach ludzie odnosili się do homoseksualizmu z aprobatą, reakcje osób znajomych i nieznajomych były życzliwe i mądre. Recenzje też były przychylne, niemądrą miałem jedną w internecie na portalu gejowskim. Ten pan ma do mnie pretensję, że nie piszę otwarcie, że piszę bez szczegółów. Czyli ten młody człowiek pewnie chciał, żebym napisał gejowską „Trędowatą”.
Nie wiem, jak książkę przyjmują w moim rodzinnym Pruszkowie. Dobrze ją przyjął dyrektor biblioteki, mówił, że kupił kilka egzemplarzy. Prawdopodobnie mieszkańców będzie bardziej razić to, co napisałem o moim katechecie, księdzu Bujalskim, który był tak żarliwym antysemitą, że aprobował Zagładę. A w Pruszkowie jest on podobno dobrze wspominany.
Czy człowiek twórczy, podziwiany przez innych, powinien mówić o swoim homoseksualizmie? Bo wielu uważa, że po co informować, z kim się śpi.
– To mentalność pani Dulskiej. Niech robi, co chce, tylko niech o tym nie mówi. Jeżeli ktoś projektuje maszyny czy jest fizykiem, to wszystko jedno, z kim on dzieli łoże, to nie ma wpływu na jego działalność twórczą. Ale jeśli ktoś jest pisarzem, musi to mieć wpływ na jego pracę i to jest niezależne od jego woli.
Znam młodego pisarza, który twierdzi, że nigdy nie powie publicznie i nie zasugeruje, że jest gejem, bo nie chce, żeby jego utwory były oceniane przez pryzmat jego homoseksualizmu. Chce, żeby same się broniły.
– Dziwne sformułowanie, bo homoseksualizm nie jest cnotą (śmiech). Jest od człowieka niezależny i w tym sensie jest moralnie obojętny, żeby użyć słynnego sformułowania księdza Mariana Pirożyńskiego, którego Tadeusz Boy-Żeleński wyśmiewał. Bo on w okresie międzywojennym wydał poradnik katolicki dla czytelników, głównie młodzieży, co powinni, a czego nie powinni czytać. Określał to zwłaszcza pod kątem erotyzmu. Jeśli książka pod tym względem niczym się nie wyróżniała, ksiądz pisał: „Moralnie obojętna” (śmiech). Więc, używając tej genialnej formuły księdza Pirożyńskiego, homoseksualizm jest moralnie obojętny, bo go sobie nie wybieraliśmy.
Młody pisarz dla obcych ludzi chce być pisarzem, a nie homoseksualistą.
– Rozumiem ten wybór, każdy chce być pisarzem, jeśli zajmuje się pisaniem, a nie kimś ocenianym poprzez orientację seksualną. Tylko nie rozumiem, dlaczego z tego ma wynikać ukrywanie. Temu młodemu człowiekowi to i tak się nie uda. Bo to albo wypłynie z jego twórczości, albo o tym zaczną plotkować koledzy. Jan Lechoń nie chciał, żeby o tym mówiono, a jednak mówiono.
Czy wyrażenie „przyznać się” może mieć zastosowanie do homoseksualizmu?
– Nie. Bo przyznać się mogę do czegoś złego, do winy, do grzechu, a nie do czegoś, co stanowi element sytuacji egzystencjalnej. Tutaj to „przyznanie się” nie da się kwalifikować moralnie.
„Ujawniać się” – już nie nosi w sobie tego negatywnego ładunku. Można też „poświadczyć”, „powiedzieć”, „powiadomić”. To fajne, dobre słowa, polszczyzna jest wspaniałym, bogatym językiem.
A „odkrywać się”? Odkrywamy tajemnice, kołdrę, a pod nią jesteśmy nadzy.
– Też może być. Jak jest ciepło, to dlaczego się nie odkrywać? Zresztą ja sypiam w piżamie.
Nie wstydzi się pan mówić o swoim homoseksualizmie?
– W tej chwili nie. Napisałem o tym w książce i rozmawiam z panem całkiem otwarcie.
Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, byłem uczniem szkoły średniej w Pruszkowie. I ja to odebrałem jako kalectwo, jako nieszczęście. Myślałem, że jestem wybrykiem natury. No, niejedynym, bo przeczytałem w encyklopedii Gutenberga, co to jest homoseksualizm. Ale mam poczucie straconej, przepaskudzonej młodości. Byłem całkowicie samotny, nie miałem partnera. Co tu gadać, w młodym człowieku w tej dziedzinie wszystko wrze.
I jak sobie pan radził z tym wrzeniem?
– Nie radziłem sobie! Bałem się, że zwariuję. Wiedziałem, że niczego nie mogę zwalczyć, nawet podejmując maksymalne wysiłki. Gdyby wybór należał do mnie, byłby odmienny. To na pewno. Bo chciałem być normalny. O! Znowu to słowo „normalny”.
Normalny, jak większość?
– Tak, tak, pewnie inne byłoby moje życie. Miałbym dzieci, wnuki.
I święty spokój?
– I święty spokój. A stało się inaczej. Ale mam poczucie, że wyjątkowo głupio to rozgrywałem. Myślę, że gdybym otwarcie powiedział i wytłumaczył rodzicom, zwłaszcza matce, to oni by to przyjęli, choć zapewne z trudem. Tylko że ja nie umiałem tego zrobić. Musieliby się z tym pogodzić, nikogo prawie poza mną nie mieli, byłem jedynakiem, oni cudem przeżyli okupację, ja cudem przeżyłem okupację, to był niezwykle silny związek.
Czyli rodzice nigdy się nie dowiedzieli?
– Chyba nie. Ale nigdy nie udawałem, że uwodzę dziewczyny, nie opowiadałem niestworzonych historii o romansach. Zachowywałem się, jakby ta sfera życia mnie nie dotyczyła, co ludziom naiwnym, jakimi byli moi rodzice, nie przeszkadzało. Żyłem samotnie. Do 30. roku życia mieszkałem w Pruszkowie i to mnie też odcinało od świata. Zanurzyłem się w pracę, studia skończyłem, mając lat 21, a doktorat, gdy miałem lat 26, w międzyczasie pisząc inne rzeczy. Habilitowałem się w 1968 roku – miałem 34 lata. W 1976 roku miałem 42 lata, zostałem profesorem i w tym też roku przeprowadziłem się do własnego mieszkania.
Mieszkając z rodzicami, był pan wciąż w roli syna nastolatka?
– Nie. Moi rodzice byli ludźmi dyskretnymi. Ale wspólne mieszkanie ograniczało moje swobody towarzyskie. Bo, jak to w PRL-u, mieszkanie było niewielkie, podobnie jak to moje, czterdzieści kilka metrów. I brak własnego mieszkania uniemożliwiał życie osobiste. Dzisiaj to niezrozumiałe, bo można wynająć pokój, są też kluby, gdzie ludzie się poznają. W PRL-u trudno było czuć się wolnym. Człowiek czuł nieustanne skrępowanie, ja to też czułem. Byłem zaprzyjaźniony z pewnym człowiekiem, który czasem do mnie przychodził, ale nic się nie działo, bo nie mogło się dziać. Ojciec pytał: „Słuchaj, masz tylu wspaniałych kolegów, dlaczego utrzymujesz kontakt z tym mydłkiem?” (śmiech ). No co ja mogłem powiedzieć? Robiłem wykręty. Ojciec miał rację, to był mydłek, zajmował się szemranymi interesami.
Rodzice pewnie chcieli, żebym się ożenił i miał dzieci, bo chcieli mieć wnuki. Ale przyjęli ten mój styl życia, no i byli kulturalni i nie pytali: „A kiedy się ożenisz?”.
Myślał pan, żeby się ożenić?
– Nie wyobrażałem sobie siebie w małżeństwie. W młodości interesowały się mną jakieś kobiety. Było to krępujące, bo nie mogłem powiedzieć: „Moja droga, daj mi święty spokój, nic z tego nie wyjdzie”. Ale oczywiście w moim otoczeniu byli ludzie nie tylko naiwni i oni słusznie zinterpretowali, że ukrywam swoją właściwą naturę. Za młodu spotykały mnie nieprzyjemne docinki, a od lat – już nie. Gdy w czasie spotkania daleka znajoma była podpita i zaczęła mi zadawać głupie pytania: „Panie Michale, co pan jest taki bezpłciowy?”, to mój starszy kolega z Instytutu Badań Literackich Roman Zimand zorientował się, że to niezręczna sytuacja, i jej powiedział: „Idiotko, przestań”.
On wiedział, co mówi.
A co pan odpowiadał w takich sytuacjach?
– Nic. Milczałem, odchodziłem.
Raz jeden z moich kolegów nagle na cały głos mi powiedział, że uwodzę młodych chłopaków. A ja wtedy sam nie byłem stary, nie miałem 30 lat. To było na konferencji, siedziałem w stołówce przy stole z trzema kolegami i ja musiałbym być Don Giovannim z opery Mozarta, żeby uwodzić trzech jednocześnie (śmiech ). Nigdy tego nie robiłem, a jednocześnie na oczach wszystkich, na oczach całej sali, to nonsens. Zachowywałem się niezwykle dyskretnie i do momentu, kiedy miałem życie pod tym względem zupełnie puste, i potem, kiedy ono też było puste, ale nie aż tak.
Ale jest to sprawa, której nie można ukryć. Bo tutaj stan zerowy czy stan pewnej powściągliwości jest oznaką.
Powiem panu, że w literaturze XIX-wiecznej i z początku XX wieku czarne charaktery to geje.
W najsłabszej powieści Stefana Żeromskiego „Dzieje grzechu” – podobno najchętniej dzisiaj czytanej, bo to mocna powieść nawet na dzisiejsze czasy – występuje czarny charakter, kryminalista Płaza-Spławski. O nim mówi się, używając peryfrazy: „amator kwaśnych jabłek”. Poważny pisarz, jakim był Żeromski, nie chciał użyć mocnego słowa…
Jakiego?
– „Pederasta”. Użył więc peryfrazy, która w tym kontekście jest jednoznaczna. A Płaza-Spławski jest w tej powieści strasznym typem i tym tłumaczy się jego fascynacja młodym bandziorem, jakim jest Antoni Pochroń.
Co myślałby czytelnik w XIX wieku o dwóch mieszkających ze sobą facetach?
– Dziwacy, ludzie z marginesu, którzy nie umieli pokierować własnym życiem, nieudacznicy. To częsty motyw. Czekam na to – może już ktoś napisał – że stosunek Rzeckiego do Wokulskiego w „Lalce” jest stosunkiem erotycznym. Taka interpretacja może powstać i to nie będzie idiotyczne. Poczekajmy.
Wróćmy do pana. W autobiografii określił pan swojego przyjaciela literą M. To żywy człowiek czy postać literacka?
– Dzisiejszy M.? Żywy. Właśnie wrócił z wycieczki do Turcji.
A ma pan świadomość, że raz, w innej książce, rozwinął pan literę M?
– Człowiek dociekliwy z autobiografii „Kręgi obcości” wywnioskuje, kto to jest. A gdzie ja rozszyfrowałem tę literę?
W „Historii jednej topoli”, o odwiedzinach rodzinnego Pruszkowa, napisał pan: „W pewne piękne popołudnie przyjechałem tu z moim przyjacielem Markiem, który zapragnął obejrzeć miejsca, o jakich wielokrotnie mu opowiadałem”.
– Tak, tak, to o nim mowa.
W „Kręgach obcości” pisze pan tylko, że z M. pojechaliście do waszego ukochanego Paryża.
– Ale są jego zdjęcia z Paryża. Proszę, na tym zdjęciu jest Adam Makowski, to mój doktorant, który zginął w wypadku, to jestem ja, a to jest M. On jest siwy, ale jest ode mnie młodszy.
M. to przez szacunek dla partnera czy na jego prośbę?
– On pracuje na uniwersytecie, ale nie w Warszawie, i nie chciałem wymieniać nazwiska. Teraz wyszło moje gejowskie opowiadanie, które jest jemu dedykowane, ale też bez nazwiska. Markowi.
Jak udało się stworzyć związek, który trwa 32 lata?
– Nie uważam, że należy wprowadzać wartościowanie czy rozróżnienia między związkami, jedne trwają dłużej, a inne nie. Mam dwóch znajomych, którzy mogą obchodzić złote wesele. Co prawda nie ma takiego zwyczaju, ale mógłby być (śmiech ). Ważne jest zaufanie, pewna wspólnota postaw i zainteresowań, stosunek do świata.
Czy niemieszkanie razem jest receptą na długi związek?
– Tak mi się wydaje. Zwłaszcza w przypadku ludzi, którzy długo żyli samotnie. Jest bliski kontakt, ale nie jest się skazanym na swoje towarzystwo codziennie. Kontakty stają się atrakcją. Znam kilka par gejowskich bardzo ze sobą zżytych niemieszkających razem. Nie ma możliwości konfliktów, że jeden chce to, drugi tamto, a mieszkania są małe.
Myślę, że na świecie byłoby mniej rozwodów, gdyby także pary małżeńskie mieszkały nie w tym samym mieszkaniu. Ale tam jest trudność ze względu na dzieci.
Jestem za rejestracją związków partnerskich, bo to sprawa nie ideologiczna, tylko pragmatyczna, chodzi o spadki, dziedziczenie, możliwość opieki w czasie choroby. To nie musi się nazywać ślubem, małżeństwem, nie musi przypominać uroczystości świeckich czy religijnych, to rzeczywistość prawna. Byłbym za odideologizowaniem spraw ściśle praktycznych i wtedy to nie powinno być problemem dla wyznań religijnych ani dla homofobów. Pani Radziszewska niewątpliwie myśli inaczej.
Pierwsza randka?
– To pytanie jest nieadekwatne z tego względu, że ktoś dojrzewający, będący uczniem, a potem studentem w latach 40. i 50., w takiej sytuacji randek nie miał. To kategoria z innego świata. Dlatego takich schematów nie można stosować do mojej biografii.
Ale chyba tą randką było w Paryżu poznanie B., o czym pisze pan w „Kręgach obcości”?
– Coś zaszło. Ale trudno to nazwać randką, kategorią romansowo-młodzieżową. To była dla mnie zupełnie inna sytuacja towarzysko-psychologiczna.
Miał pan wtedy 29 lat, był pan młody.
– Ale na pierwszą randkę dużo za stary.
Ale proszę mi już nie zadawać więcej takich pytań, ja jestem starym człowiekiem, a nie Dodą Elektrodą. Ani aktorem Poniedziałkiem, który mówi o tym z dużą swobodą. On jest młodszy ode mnie o 40 lat, to inna epoka. Rozmawia pan z 76-latkiem.
Czy w literaturze znajdował pan podpowiedzi, jak sobie radzić z gejostwem?
– W sensie uświadamiania sobie sytuacji, zdobywania świadomości – tak. Ale nie w sensie bezpośrednich zachowań. Tu literatura ponosi klęskę.
A profesor Aleksander Krawczuk powiedział „Gazecie”, że „książki bywają znakomitym środkiem antykoncepcyjnym, wyciszają i tonują”.
– Już starożytni mówili, że muzyka łagodzi obyczaje. Nie jest to regułą, ale literatura też w jakimś sensie tworzy zastępczy świat, w którym można żyć.
Ma pan ulubioną książkę z literatury pięknej, która mówi o miłości lesbijskiej lub męskiej?
– Książek mówiących jawnie, półjawnie bądź aluzyjnie jest dużo. Ale największym klasykiem w tej mierze jest Proust. Czasem jest to zawoalowane: to jest Tomasz Mann, to są utwory Gombrowicza. To są szczyty literatury XX wieku.
W poezji te wątki też są częste. Niemal cała twórczość wielkiego poety Konstandinosa Kawafisa to erotyki kierowane do młodych chłopaków w Aleksandrii, choć nie zauważył tego polski monografista poety (śmiech ).
Kazimierz Brandys w „Miesiącach” napisał, że Janusz Korczak był homoseksualistą. Na to jeden z monografistów Korczaka, zamiast odpowiedzieć merytorycznie, wyraził oburzenie moralne, że to skandaliczna obraza, szkalowanie.
Dwa lata temu pojawiła się trzytomowa monografia o Karolu Szymanowskim pani Teresy Chylińskiej – recenzowałem ją w „Przeglądzie Politycznym” – i wybitna muzykolog robi wszystko, żeby przemilczeć jego homoseksualizm. Pisze o tym od momentu, gdy już nie może nie pisać, ale tak, jakby to była sprawa potwornie wstydliwa i nie wypada o tym mówić.
Historykowi muzyki?
– Bo dla autorki to plama na biografii Szymanowskiego i pisze o tym z niechęcią. W jej rozumieniu homoseksualizm wystawia mu złe świadectwo. I wydobywa przyjaźnie Szymanowskiego z kobietami, jakby były erotyczne. Te panie się łudziły – bo to był atrakcyjny mężczyzna – m.in. wybitna pisarka i, zdaje się, osoba o bujnym życiu osobistym Zofia Nałkowska.
Karol Szymanowski swojej powieści „Efebos” nie wydał w chwili napisania, tylko złożył w depozycie u Jarosława Iwaszkiewicza i zastrzegł, że nie może być opublikowana za życia jego matki. W rezultacie jedyny egzemplarz spłonął w 1939 roku. Czy nie ma pan wrażenia, że wielu dokonałoby coming outu, gdyby nie obawa przed zranieniem rodziców?
– Być może. Z tej powieści ocalał jeden rozdział drukowany i jest to proza niebywale manieryczna. I może dobrze się stało, że Szymanowski pozostał wielkim kompozytorem, a zostały niewielkie ślady jego dość marnego pisarstwa.
Jan Lechoń jest przykładem pisarza, który zakłamywał swoją twórczość, jego dziennik jest okropnie zakłamany. Pisanie tego dziennika zalecił mu psychiatra, ale dziennik może być pomocny wtedy, jeśli się pisze o sobie wyłącznie prawdę. A on był pisarzem, który miał świadomość, że jak coś pisze, to od razu do druku w „Wiadomościach” londyńskich. Więc oczywiście swój homoseksualizm zakłamywał i pisał: „Najbliższa osoba”, żeby nie było wiadomo, o kogo chodzi.
U którego z polskich pisarzy najbardziej zauważa pan wpływ orientacji seksualnej na twórczość?
– Znałem Mirona Białoszewskiego i w jego twórczości to przebija bardzo silnie. Byłem jednym z dalekich znajomych, kilka razy zapraszał mnie do domu na swoje wieczory teatralne i poetyckie. Jego orientacja seksualna była znana, ale nigdy z nim na ten temat nie rozmawiałem, nie miałem okazji. Myślę, że z nim można było o tym rozmawiać, ale to we mnie były opory.
Homoseksualizm wybucha w wielu jego utworach. W pięknym erotyku widzi idącego młodego chłopaka. Tam nie ma żadnych wyznań, ale to się wyczuwa. Biografowie z pewnością pokażą, jakie łączyły go relacje ze Stanisławem Czachorowskim, też znanym poetą. Ja do końca nie wiem, znałem Czachorowskiego, znałem jego żonę. Ale jak się czyta „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” – a to jest arcydzieło Białoszewskiego – nie można się nie zastanawiać, co tych dwóch młodych kolegów łączy, bo na pewno nie tylko poezja. Niebawem ma się ukazać jego dziennik, ten pisany dla siebie. Ciekawe będzie, jak on te sprawy przedstawia w pisaniu nie do druku.
Na pewno wpływ orientacji seksualnej na twórczość widać u Michała Witkowskiego (śmiech ).
Bez tej wiedzy nie można analizować Jarosława Iwaszkiewicza i Witolda Gombrowicza. Z tym że u Gombrowicza jest to głęboko ukryte, on nie wyznaje homoseksualizmu otwarcie, to sposób, w jaki buduje swój literacki świat. I kiedy już o tych sprawach można mówić otwarcie i nie jest to powód do protestów i obrazy, to warto to uwzględniać. Gombrowicz to największy polski prozaik XX wieku, o nim piszą liczni autorzy i sprawy orientacji seksualnej też będą musiały wypłynąć. Dzięki temu pewne rzeczy stają się zrozumiałe. Jest wczesne mistrzowskie opowiadanie Gombrowicza „Tancerz mecenasa Kraykowskiego”, o którym do tej pory pisano, że to dziwna relacja, że chodzi tylko o przyprawienie swoistej gęby wyperfumowanemu, eleganckiemu mecenasowi. A przecież stosunek, jaki zachodzi między opowiadającym a mecenasem, to fascynacja erotyczna. Podobnie poszukiwanie parobka w trzeciej części „Ferdydurke”.
Gdy spotkał się pan z Gombrowiczem w Paryżu, miał pan wiedzę, że jest gejem?
– Wiedzę jak wiedzę, ale domysły. To był 1963 rok, czytałem wszystko, co do tej pory napisał, i wiedziałem, że to jest jego problematyka. Ale nie przyszło mi na myśl, że mogę z nim o tym rozmawiać. On mnie nie znał, polecił mnie Tadeusz Breza, zapomniany dzisiaj wybitny pisarz, dyplomata pracujący w ambasadzie. Zapytał Gombrowicza, czy chciałby się spotkać z młodymi Polakami wychowanymi w PRL-u. Byłem tam z zaprzyjaźnionym ze mną kompozytorem Romualdem Twardowskim. Zadzwoniłem do Gombrowicza do hotelu i byłem zdenerwowany, trząsł mi się głos. Byłem chyba pierwszym Polakiem krajowym tego pokolenia, którego Gombrowicz zobaczył. On pewnie myślał, że przyjdzie jakiś zakuty komunistyczny łeb, a zobaczył normalnego człowieka. Zaczął rozmowę ze mną tak, jakbym przyszedł na egzamin z filozofii. A ja byłem tak speszony, że mu nie odpowiedziałem na te pytania. Pytał mnie o sądy syntetyczne a priori. Po chwili zupełnie zmienił ton i powiedział: „No, już usadziłem pana, to teraz możemy rozmawiać normalnie. Od razu poczułem do pana sympatię, gdy przez telefon usłyszałem, jak drży panu głos. Ale temu, który rozmawia z wielkim pisarzem, powinien drżeć głos”. Pytał o ludzi ze swojego pokolenia, ironizował o turystach, którzy biegają po Paryżu z aparatami fotograficznymi, jak on to sformułował – „z tą gębą turysty”. Na koniec mówił: „Opowiadajcie w Warszawie, że przyjmowałem was w hotelu i przed moimi drzwiami czekał Jean-Paul Sartre na audiencję”.
A Iwaszkiewicz? Spotykał go pan?
– Raz, w miesięczniku „Twórczość”, był redaktorem naczelnym, a ja miałem 21 lat i byłem dostawcą recenzji poetyckich. Rozmawialiśmy, bo mu się nie spodobał mój artykuł o Tuwimie. Siedział w fotelu za ogromnym biurkiem, a ja skromniutko po drugiej stronie, rozmowa trwała pięć minut. Byłem speszony, bo rozmawiałem już wtedy z klasykiem literatury polskiej.
Udowodniono, że w arcydziele nowelistycznym Iwaszkiewicza „Panny z Wilka” nie chodzi o panny, tylko o chłopców z Wilka. W pięknym opowiadaniu Iwaszkiewicza „Stracona noc” też nie chodzi o związek z dziewczyną, tylko z chłopakiem. Pisarze szli na różne kompromisy.
W twórczości Juliana Stryjkowskiego, wybitnego pisarza, wątki homoseksualne do pewnego momentu nie występują. Kiedy on zaczął o tym pisać, był już sędziwym człowiekiem i wtedy powiedział otwarcie o swoim homoseksualizmie. Nie wiem, w jaki sposób wyznanie Stryjkowskiego może wpłynąć na interpretacje jego wcześniejszych dzieł, ale znawcy jego twórczości na to pytanie potrafią odpowiedzieć.
W 1994 roku Julian Stryjkowski w wywiadzie dla „Gazety” na pytanie Adama Michnika i Romana Kurkiewicza, czy wyczuwał nietolerancję wobec siebie, odpowiedział: „To było gorsze niż antysemityzm”.
– To prawda. Bo trzeba powiedzieć, że pod pewnymi względami sytuacja całkowicie się zmieniła, dlatego że pogarda dla homoseksualizmu nie musiała być osobno werbalizowana, ona tkwiła w języku. I najogólniej mówiąc – język jest tworem heteroseksualnych mężczyzn. Wyraża wizję świata heteroseksualistów. Dlatego feministki mają rację, gdy buntują się przeciwko takiemu ukształtowaniu języka. I myślę, że jeśli chodzi o sprawy męsko-męskie, to też jest sprawa języka. Że dawniej ludzie posługiwali się językiem, nie zastanawiając się, że jest homofobiczny. I tu można porównać homofobię do antysemityzmu – to są zjawiska językowo paralelne. Bo pewne rzeczy antysemickie tkwiły integralnie w języku polskim i ludzie się nie zastanawiali, że to dla kogoś może być przykre, obraźliwe, wywołujące cierpienie.
Obecnie dzieje się niemal na naszych oczach wielka rzecz, że ten język homofobiczny nie zanika, bo nadal w wielu grupach społecznych funkcjonuje, ale staje się nacechowany. I tak jak język antysemityzmu w tej chwili nie ma wstępu na salony. To ważne. Dlatego oburzyłem się, kiedy w telewizji usłyszałem, jak profesor Jerzy Bralczyk mówił, że słowo „pedał” nie jest obraźliwe.
Słyszałem.
– Tak, parę miesięcy temu. Ja mu potem, gdy się z nim widziałem, usiłowałem to powiedzieć, ale nie chciał mnie słuchać. Bo dzisiaj w czasie rozmowy nie można powiedzieć: „Iwaszkiewicz, ten pedał”. To może powiedzieć każdy, ale już w języku ludzi kulturalnych raczej byłoby to nie do przyjęcia.
Ale profesor Bralczyk lubi to słowo, a pan nie. I co w związku z tym?
– Proszę pana, jeśli to słowo odnosi się do roweru bądź do fortepianu czy organów, to proszę bardzo.
Słowo „pedał” jest piętnujące. W samym języku tkwiła pogarda. Pamiętam, jak niektórzy na złe towarzystwo mówili: „Pedały i prostytutki”.
Ono wywodzi się od słowa „pederasta”, które jest pochodzenia greckiego, i myślę, że z jego etymologii niewiele osób zdaje sobie sprawę. To znaczy ze słowa „pedał” odnoszącego się do człowieka, do mężczyzny.
Roman Giertych, gdy był ministrem edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, używał słowa „pederaści”.
– Właśnie. Paradoksalnie chcę pochwalić takich zawodowych homofobów jak Roman Giertych, Wojciech Wierzejski, Janusz Korwin-Mikke, którzy jawnie wyrażają swoją pogardę i nienawiść. Bo wydaje mi się, że część osób, która styka się z tego typu pogwarkami, zdaje sobie sprawę, że skoro tacy osobnicy – jak ludzie fanatyczni ze skrajnej prawicy, ideolodzy najgorszego autoramentu czy fanatycy religijni – tak mówią, to tak mówić nie wypada, bo człowiek wchodzi w ich towarzystwo, staje się ich wspólnikiem.
A z czasów PRL-u pamięta pan historię ze skompromitowaniem przez władze Jerzego Andrzejewskiego? W 1976 roku w swoich dziennikach Stefan Kisielewski pisał, że kolportowany był rzekomy list Andrzejewskiego nawołujący do równouprawnienia homoseksualistów i wprowadzenia małżeństw między mężczyznami.
– Wtedy to było horrendum, element science fiction. W latach 70. to mógł wymyślić tylko jakiś ubek. Wie pan, ja jestem ciekaw, ilu wśród ubeków było gejów (śmiech).
O Andrzejewskim było wiadomo, że jest ciężkim alkoholikiem, co też było wykorzystywane propagandowo. Myślę, że wielu w ten list uwierzyło, choć w środowisku, w którym ja się obracałem, tego rodzaju fałszywki nigdy nie były brane poważnie. Gdyby taka informacja dotarła do mnie 30 lat temu, od razu bym się stuknął w głowę i zinterpretował to jako robotę ubecką. Nawet gdyby Andrzejewski tak myślał, publicznie by o tym nie mówił. On był w okresie stalinowskim pupilem władzy, potem się zbuntował, sam wystąpił z PZPR, podpisał List 34, był współzałożycielem KOR-u, dzielnie się zachowywał.
W systemie totalitarnym, jak się o kimś wie, że jest gejem, to jest to tak zwany hak w życiorysie. Dlatego to był świetny powód do szantażu wielu osób, zwłaszcza jeśli byli to panowie żonaci, mieli dzieci. Myślę, że nieraz ubecja się tym posługiwała, ale nie mam takich doświadczeń, bo się z tym nie ujawniałem, nie obracałem się w tym środowisku i nie miałem dzieci.
W 1973 roku wykładał pan historię literatury polskiej na uniwersytecie w Amsterdamie. Po 37 latach w „Odrze” ukazało się pana opowiadanie gejowskie „Bar Ganimed”. Żałuje w nim pan, że nie wszedł wtedy do baru gejowskiego.
– (śmiech) Żałuję, ale ja byłem człowiekiem w pancerzu.
To było po południu i przez okno widziałem, że siedziało tam trzech podejrzanych typów.
Ostatnio ogłosiłem dwa opowiadania gejowskie napisane przed laty, bo pisałem je z myślą o ich życiu szufladowym. Ale skoro wydałem tę książkę, to mogę sobie pozwolić na wyciągnięcie ich z szuflady.
Miałem w sobie wielki hamulec. W ogóle mam trudny kontakt z ludźmi, do tego w obcym języku. W Amsterdamie przez rok żyłem całkowicie samotnie.
„Wróciłem do domu zły, zawiedziony, przygnębiony. Nawet nie dlatego, że nie ziściły się moje oczekiwania i nadzieje, a z tej racji, że nie zdołałem wymóc na sobie tego, co wymóc chciałem, że nie zdołałem przejść rubikonu, który przecież miał w dużej mierze charakter symboliczny”.
– To prawda, o to chodziło.
Żeby przeskoczyć siebie?
– A to się nie udawało. Przeskoczyłem samego siebie, pisząc tę książkę autobiograficzną. A to się stało w wieku 76 lat.
Był pan ofiarą siebie samego?
– Tak myślę. Nigdy w takich miejscach nie bywałem, one są czynne wieczorami, a ja nie jestem człowiekiem nocnym. A jak raz w nocy znalazłem się w klubie gejowskim, to poczułem klaustrofobiczny lęk i wyszedłem po 20 minutach.
Uciekał pan od bliskości z miejsca, gdzie inni chcą być w tłumie, żeby przeskoczyć swoją samotność.
– Ale dla mnie byłoby to nie przeskoczenie samotności, tylko samotność w tłumie. A ta jest jeszcze gorsza.
Poza tym w tych klubach obowiązuje selekcja.
Dzwoni telefon.
Dzwoniła córka pani Hanki, koleżanki mojej matki, która przyczyniła się do uratowania moich dziadków w czasie okupacji.
Wie pan, dla mnie słowo „selekcja” ma straszne znaczenie, ono mi się kojarzy z Zagładą. W getcie po selekcji ludzie jechali do gazu. Pamiętam, byłem z rodzicami w grupie kierowanej na Umschlagplatz. Stały już wagony towarowe, był ścisk. Niemcy tego dnia zgonili więcej ludzi, niż mogli wywieźć. Był upał, sezon wielkiego umierania przypadł na lato. Słońce grzało nieludzko i jak wszystko za murami przysparzało nam cierpień. Kiedy pociąg do Treblinki odjechał, zrobiło się luźniej. Ojciec spotkał znajomego żydowskiego policjanta. Wypuścił nas z Umschlagplatzu bocznym wyjściem czy dziurą w ogrodzeniu. Przeżyliśmy.
To chyba może być puenta naszej rozmowy, nie? Bo wycisnął mnie pan jak cytrynę.
prof. Michał Głowiński – ur. w 1934 r., jeden z najwybitniejszych polskich teoretyków literatury, znawca języka PRL-u, tzw. nowomowy, pisarz, eseista. Laureat m.in. nagrody Herdera. Doktor honoris causa uniwersytetów w Poznaniu i Opolu. Autor m.in. „Powieści młodopolskiej”, „Gier powieściowych”, „Nowomowy po polsku”, „Peereliady” i „Mowy w stanie oblężenia”
Źródło: Gazeta Wyborcza
STOWARZYSZENIE
OTWARTA RZECZPOSPOLITA
Krakowskie Przedmieście 16/18, 00-325 Warszawa
e-mail: otwarta@otwarta.org
tel: +48 22 828 11 21
Biuro czynne dla interesantów:
poniedziałek-piątek: 10.00 - 14.00
Chcesz być na bieżąco?