A cóż tak wzburzyło Gaziego w warszawskim przejściu podziemnym? Żadne halo, raptem kilka obrazów, jakie można kupić w Warszawie i w Gdańsku, w Krakowie i w Kazimierzu. Portrety starych, brodatych Żydów, chytrze uśmiechniętych i przeliczających srebrne monety artretycznymi palcami. – Niemożliwe – powtarzał. – Po prostu niemożliwe. Ile stąd jest kilometrów do Auschwitz? Trzysta? A ile do Treblinki?
I nie przyjmował do wiadomości, że ten kraj niekiedy tak ma – pisze Paweł Smoleński.Zeszliśmy kilkanaście schodków w głąb przejścia podziemnego na warszawskim placu Na Rozdrożu. Po prawej stronie mieliśmy rozliczne sklepiki (w tym księgarnię), po lewej – witrynę, a w niej obrazy i obrazki, malowane w manierze „na staro”, zapewne pod turystów korzystających z tego przejścia po drodze z lub do królewskich Łazienek. Nagle Gazmend stanął jak wryty: – Niemożliwe, nie tutaj.

Wyjął z kieszeni aparat i zaczął pstrykać zdjęcia, choć wiadomo było, że w tym mieszanym świetle jarzeniówek i słońca wyjdą raczej marnie.

A gdy odrzekłem, że ten kraj niekiedy tak ma, palcem narysował kółko na czole.

– Nie w tym miejscu – powtórzył.

Kim jest Gazmend Kapllani? Raczej drobnym, roześmianym mężczyzną, dopiero wkraczającym w wiek średni, czasem lekko nieogolonym i już znacząco siwiejącym. Doktorem filozofii Uniwersytetu Panteion w Atenach, felietonistą greckiej prasy i pisarzem znającym smak sukcesu; jego debiutancki „Krótki podręcznik przekraczania granic” zebrał znakomite recenzje i sporą garść połajanek oraz doczekał się kilku przekładów.

Gazi ma w swojej biografii epizod pomywacza i budowlańca. Wie, co to strach przed własnym krajem i przed nieznanym, doświadczył poniżenia i pogardy. Gdyż – przede wszystkim – jest Albańczykiem. Prawie 20 lat temu przeszedł górami zieloną granicę z Grecją, jak tysiące jego rodaków. Słowem – Gazi to człowiek z całkiem pokaźnym życiorysem.

Zapytajmy więc Gaziego, kim jest przeciętny albański emigrant w Grecji. Kłamczuszkiem; jeśli udało mu się jakoś usadowić, znaleźć pracę lepszą od zamiatacza ulic, opowiada swoim dzieciom, że przyleciał do Aten samolotem, choć przekradał się nielegalnie w jednej koszulinie i w dziurawych butach. Jest człowiekiem rozdartym – nie u siebie, akcent dziwny, lecz do siebie nie chce za żadne skarby, po albańsku rozmawia z innymi Albańczykami lub miewa tylko albańskie sny, czego się zresztą wstydzi.

Zaś w oczach Greków (- Nie wszystkich – zaznaczy Kapllani) jest dzikusem ze Wschodu (choć Albania leży bardziej na zachód niż Grecja), przybłędą zabierającym pracę, obcym, złodziejem, gwałcicielem, pijakiem, obibokiem, ciemniakiem, durniem i łachudrą. Choćby rozumiał się na Platonie i Arystotelesie, na cynikach i stoikach, pisywał do gazet, uczył studentów oraz znał pięć języków, jak Gazi.

Grecja, względem Albańczyków, po prostu tak ma.

A cóż tak wzburzyło Gaziego w warszawskim przejściu podziemnym? Żadne halo, raptem kilka obrazów, jakie można kupić w Warszawie i w Gdańsku, w Krakowie i w Kazimierzu. Portrety starych, brodatych Żydów, chytrze uśmiechniętych i przeliczających srebrne monety artretycznymi palcami. Motyw jak z platynowo-irydowego wzorca antysemickiego stereotypu: Żyd równa się skąpstwo i kasa, skąpstwo i kasa równa się kombinowanie, kombinowanie równa się spiskowi, spisek zaś – tajemnej władzy nad światem. Błyszczące monety niczym judaszowe srebrniki, zaś uśmieszek skrywa prawdziwe intencje. Sztuka – wypisz, wymaluj – godna ilustracji do „Protokołów mędrców Syjonu”, a pewnie zawiśnie u kogoś w jadalnym; beże tła idealnie pasują do obicia niejednej kanapy. Gazi pierwszy raz w życiu oglądał takie obrazy.

– Niemożliwe – powtarzał. – Po prostu niemożliwe. Ile stąd jest kilometrów do Auschwitz? Trzysta? A ile do Treblinki?

I nie przyjmował do wiadomości, że ten kraj niekiedy tak ma.

Nie dziwmy się, że Gazi bez pudła rozpoznaje antysemicką symbolikę zanurzoną w stereotypach i uprzedzeniach. Wszak jest człowiekiem wykształconym i wrażliwym. Faktem jest również, że późno się o tym wszystkim dowiedział; w Albanii, najbardziej zasklepionym i izolowanym kraju Europy, miał inne problemy. Ale w końcu uważa Europę (może przede wszystkim tę wschodnią, doświadczoną totalitaryzmem) za swoje miejsce na ziemi.

Kapllani czuje grozę antysemickich stereotypów. Bo zna historię i sam – gdy dotarł do Grecji – został wciśnięty w ramy stereotypu, akurat antyalbańskiego. Lecz rychło wybił się ponad emigrancką przeciętność. I co się wówczas stało?

– Grecka prawica, koniecznie bardzo religijna, powiada o mnie: ten Kapllani nie może być Albańczykiem. Skończył studia i pisze te okropne książki obrażające Greków, a tego przecież nie potrafi żaden Albańczyk. Nazwisko dziwne, pewnie bliskowschodnie, a może nawet hebrajskie, twarz też jakaś nie bardzo. Tak, ten Kapllani to z pewnością albański Żyd.

Tym sposobem Gazmend Kapllani – człowiek pogodny, poliglota, pisarz i intelektualista – doświadcza podwójnej stygmatyzacji: niby Albańczyk, lecz skoro taki bystry i wygadany, to – rzecz wiadoma – musi być kuzynem Mojżesza.

– Grecja bywa antysemicka prawie tak bardzo jak antyalbańska – mówi Gazi. – Ale takich obrazów nigdy nie widziałem. To po prostu niemożliwe.

Opowiedziałem o Gazim kilku znajomym. Niektórzy wzruszyli ramionami na taką przesadę. Ktoś zapytał, czy handel portretami starszych panów rachujących pieniądze to naprawdę grzech. Niektórzy rzekli: – No, tak, ten kraj tak ma.

I ani słowa więcej.

Źródło: Gazeta Wyborcza