Cóż to się stało, że podniosła się taka wrzawa z powodu wydania jednej, od dawna zapowiadanej historycznej książki? Jakież to wykryto w niej trucizny, że tylu ludzi, przeczytawszy ją albo i nie przeczytawszy, zawiadomiło nas o swoim oburzeniu i zgorszeniu? Że aż urząd prokuratorski wszczął badanie, czy książka ta nie znieważyła czasem narodu polskiego? Że biskupi i arcybiskupi wystąpili – rzecz niezwykła – w rolach recenzentów i cenzorów przestrzegających ex cathedra przed złem moralnym i rozdwojeniem narodu, jakim wydanie tej książki grozi?

Tylko tyle i aż tyle
Jerzy Jedlicki

„Tygodnik Powszechny” nr 4: 27-01-2008
Cóż to się stało, że podniosła się taka wrzawa z powodu wydania jednej, od dawna zapowiadanej historycznej książki? Jakież to wykryto w niej trucizny, że tylu ludzi, przeczytawszy ją albo i nie przeczytawszy, zawiadomiło nas o swoim oburzeniu i zgorszeniu? Że aż urząd prokuratorski wszczął badanie, czy książka ta nie znieważyła czasem narodu polskiego? Że biskupi i arcybiskupi wystąpili – rzecz niezwykła – w rolach recenzentów i cenzorów przestrzegających ex cathedra przed złem moralnym i rozdwojeniem narodu, jakim wydanie tej książki grozi?
W czym ta jej zła moc się kryje? Czy książka ta wyjawiła jakiś straszny sekret strzeżony siedmioma pieczęciami? Czy rzuciła jakąś budzącą zgrozę potwarz, która może wywołać niepokoje społeczne?
Książki niezauważone
To prawda, że autor opowiada w niej o strasznej zbiorowej zbrodni, jaka się dokonała ponad 60 lat temu, i zastanawia się nad jej tłem, pobudkami i konsekwencjami. Ale przecież wiedza o tych wypadkach jest od dawna znana każdemu, kto się tym choć trochę interesował. W ostatnich dwóch dekadach napisano o niej niemało w paru monografiach, w licznych artykułach, wreszcie w specjalnie jej poświęconym tomie „Wokół pogromu kieleckiego” (2006), wydanym przez Instytut Pamięci Narodowej i zawierającym, poza omówieniami różnej wartości, kilkaset stron dokumentów i zeznań śledczych .  Pokazano też o niej filmy dokumentalne: „Świadków” Marcela Łozińskiego i „Henia” Andrzeja Miłosza.

O postawach ludności polskiej względem Żydów w czasie okupacji niemieckiej, w obliczu Zagłady oraz w pierwszych latach powojennych napisano nieporównanie więcej i w Polsce, i na świecie: o postawach rozmaitych, od pełnej poświęcenia pomocy i akcji ratowania, aż do prześladowania i wydawania ginących. Niepodobna tu wymieniać ogromnej na ten temat literatury – zbiorów relacji, wspomnień, dokumentów, prasy podziemnej i gadzinowej, opracowań szczegółowych i syntetycznych, nie mówiąc o literaturze pięknej.  Ostatnie tylko lata ogromnie powiększyły zasób naszej o tych sprawach wiedzy, by wspomnieć tylko trzy kolejne tomy rocznika „Zagłada Żydów” (2005-2007), wydawanego przez Instytut Filozofii i Socjologii PAN, z tego samego ośrodka badań pochodzące dzieło zbiorowe „Prowincja noc: życie i zagłada Żydów w dystrykcie warszawskim” (2007), 1000-stronicowy tom studiów i materiałów p.t. „Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939-1945”, wydany przez Instytut Pamięci Narodowej, czy monografie o sytuacji ocalonych Żydów zaraz po wojnie, opracowane w Żydowskim Instytucie Historycznym i innych placówkach badawczych.

Jan Tomasz Gross korzystał przecież, zwłaszcza przygotowując o dwa lata opóźnione wydanie polskie „Strachu”, z tych samych dokumentów bądź wydawnictw źródeł i stosunkowo niewiele informacji zdołał do nich dorzucić. A przecież wszystkie te publikacje wywołały bardzo niewielkie zainteresowanie publiczności i mediów, i to pomimo iż wszystkie mroczne sprawy, o jakich pisze Gross, w wymienionych i nie wymienionych tomach zostały zrelacjonowane i z różnych stron oświetlone.
Co więc sprawiło, że wcześniejsze książki pokrywało obojętne milczenie albo  zdawkowe noty recenzentów, zaś książka Grossa stała się z miejsca zarzewiem nieomal wojny domowej?  Może chodzi o to, że autor „Strachu” wysnuł ze znanego materiału jakieś rewelacyjne i przez jego poprzedników niedostrzeżone wnioski? I to jednak trudno byłoby stwierdzić. Mamy wszak w ostatnich latach istny wysyp książek historyków i innych humanistów, rozważających różne aspekty splątanych stosunków polsko-żydowskich: dość wymienić takie książki jak „Polacy, Żydzi, komunizm” Krystyny Kersten           (1992), „Długi cień Zagłady” Feliksa Tycha (1999), „Kościół polski wobec antysemityzmu” (1999) „Pamięć nieprzyswojona” Michaela Steinlaufa (wyd. pol. 2001),  „Uparta sprawa” Marcina Kuli (2004), „Rzeczy mgliste” Joanny Tokarskiej-Bakir (2004) i szereg innych poważnych analiz i wnikliwych prób zrozumienia, opatrzonych nazwiskami znakomitych uczonych. Czy którakolwiek z tych książek wywołała rezonans, została zauważona przez media?  Czy do szerszej publiczności, choćby tylko inteligenckiej, przebiły się dzieła będące pokłosiem dyskusji jedwabieńskiej: „My z Jedwabnego” Anny Bikont (2004), „U genezy Jedwabnego” Andrzeja Żbikowskiego (2006), „Wokół Jedwabnego” – dwa wydane przez IPN tomy pod redakcją Pawła Machcewicza i Krzysztofa Persaka (2002).
Z ojczyzny naszej

 

Można by długo mnożyć te retoryczne pytania, które prowadzą do tego, że obudzić zainteresowanie niespecjalistów i poruszyć opinię publiczną dociekaniami na tematy żydowskie jest w Polsce trudno i dziennikarze są w tej mierze niezbyt skwapliwi. Co więc jest takiego w książkach Grossa,  że mu się dwa razy tak udało? W przypadku „Sąsiadów” można to było tłumaczyć drastycznością po raz pierwszy publicznie ujawnionych faktów. „Strach” jednak nie ma takiej premii pierwszeństwa. Korzysta oczywiście ze wspomnienia tamtej gorączki, która sprawiła, że nowej książki Grossa oczekiwano tu z podnieceniem lub lękiem, a recenzje ukazywały się u nas już po amerykańskim wydaniu.

I rzeczywiście: zaczęło się. Debata wyszła od razu poza krąg znawców tematu. We wszystkich dziennikach i tygodnikach, w radiu i telewizji, w kawiarni i przy kolacji – wszędzie rozprawia się o książce Grossa, najczęściej uznając ją za narodowy skandal. Dlaczego właśnie ją?
Przede wszystkim dlatego, że pisał ją autor utalentowany, sugestywny, świetnie władający słowem i retorycznymi środkami ekspresji. Jednym z takich środków jest pewien naddatek interpretacji, wzmocnienie twierdzeń i rozszerzenie ich zakresu odniesienia ponad to, co ewidentnie udokumentowane. Są to środki retoryczne powszechnie używane przez publicystów, mówców parlamentarnych, a z większą ostrożnością także przez naukowców. Zarzucanie Grossowi nadmiernej dosadności i skłonności do uogólnień trąci wszelako hipokryzją, bo gdyby takiej dosadności się wystrzegał, to jego stanowisko nie zostałoby dostrzeżone i nie byłoby całej dyskusji.
Przez długie lata dyskurs polski na tematy żydowskie był skrępowany utajoną obawą, żeby nie drażnić opinii publicznej. Wątkiem wiodącym, od czasu antologii Bartoszewskiego i Lewinówny „Ten jest z ojczyzny mojej” (trzy wydania: 1967, 1969, 2007), było, i bardzo słusznie, przechowywanie i ocalenie ukrywających się Żydów przez Polaków, o  czym pisano wielokrotnie. Czasami ostrożnie można było wspomnieć, że szmalcownicy i denuncjatorzy też byli, niestety, z ojczyzny naszej, choć w mniej poetycznym sensie tego słowa. Ta delikatność i skrupulatne ważenie, na dwóch szalach, bohaterstwa i podłości zaczęło ostatnimi czasy być mniej respektowane, stąd opracowania o policji granatowej lub o donosach do Gestapo. Narracja Grossa tym się jednak charakteryzuje, że nie liczy się z naszymi  konwencjami poprawności, może dlatego, że profesor Uniwersytetu Princeton nie czuje się tak uzależniony od krajowej opinii i wrażliwości.  Pozwolił więc sobie zauważyć, bardzo nietaktownie, że osoby ukrywające Żydów były zagrożone w pierwszej kolejności przez swych sąsiadów i zasługę swoją ukrywały przed opinią sąsiedzką jeszcze nieraz długo po wojnie.  Ich dzielność polegała więc nie tylko na tym, że świadomie podjęły śmiertelne ryzyko dla siebie i swoich rodzin, ale także na tym, że umiały się w sumieniu swoim wyłamać z domowej czy parafialnej wspólnoty.
Gross przez swoją dosadność właśnie przebija się przez utkane przez nas kokony ochronne, co książkom jego zapewnia popularność, ale jej kosztem jest wytrzymanie kanonady  pretensji i wyzwisk.  Jak dotąd, zdaje się je znosić z podziwu godnym spokojem.
Demony nie śpią
Najłagodniejszą pretensją jest zarzut publicystyczności, podnoszony także przez poważnych krytyków.  Gross, powiadają, jest i chce być publicystą, propagandzistą, moralistą, kaznodzieją albo misjonarzem wśród barbarzyńców. Zarzut taki kryje milczące założenie, że historyk godzien tego miana nie ocenia, nie wyraża swoich zapatrywań i emocji.  Ciekawe, jak by miała wyglądać realizacja takiego pozytywistycznego postulatu, gdy operuje się w materii tak pulsującej. Wiara krytyków, że można wyrugować sądy wartościujące z języka i konstrukcji opowieści o następstwach Zagłady, jest rozbrajająca w swojej naiwności. Sądy można zapewne stonować, ale kto to wtedy będzie chciał czytać i przemyśleć?
Odwrotną stroną tego zarzutu jest wyrażanie żalu, że musimy się zajmować książką tak lichą, której autor nie zna metodologicznych wymagań warsztatu historyka i urąga im. Jeden z krytyków zbeształ wydawnictwo „Znak” za to, że tak obniżyło poprzeczkę dla tego akurat autora.  Jak wiadomo, katedrę w Princeton może dostać byle pętak. A mówiąc serio: żaden z tych strażników naukowego poziomu nie pokazał, z wyjątkiem jednej omyłki, takich miejsc w tekście, w których Gross uchybiłby zasadzie rzetelnej dokumentacji źródłowej.
Uznanie „Strachu” za próbę nieudaną z tej racji, że zdaniem krytyka wyolbrzymia ona społeczne natężenie nienawistnych emocji przed pół wiekiem, rodzi pytanie, czemu tak lichej książce i jej błędnym tezom poświęca się tak wiele uwagi.  Nie przecząc temu, że poszczególne kwestie i oceny mogą i powinny stać się przedmiotem weryfikacji i, jeśli trzeba, sporu, nie umiem oprzeć się wrażeniu, że uporczywe pomniejszanie znaczenia tej książki jest obroną przed siłą rażenia jej narracji oraz logiką argumentów.
„Nienawidzę go!” – zawołała w mojej obecności bliska mi i kochana osoba, małym dzieckiem ocalona z Zagłady.  Nie czytała i nie będzie czytać „Strachu”, ale wie, że książka Grossa burzy jej spokój i wywleka na nowo upiory.  Jakże mógłbym nie rozumieć tego lęku i niechęci! Jakoś się to przecież uklepało, jakoś pozrastało i po co znowu zaczynać.  Podobny niepokój daje się wyczuć w wypowiedzi księdza kardynała, gdy powiada, że książka ta budzi demony i dzieli zamiast łączyć.
Nie mogę jednak podzielić tego wniosku. Demonów antysemityzmu w środkowej  Europie nie potrzeba budzić: one nie śpią.  Wystarczy obejrzeć mury budynków w miastach,  posłuchać rozmów w przedziale kolejowym, poczytać niektóre „nasze” gazety i pospacerować po internecie. Demony są przyczajone i gotowe do skoku.  Społeczeństwa żadne słowa nie podzielą, bo ono jest głęboko podzielone, tak jak podzielony jest Kościół katolicki w Polsce, a odruch warunkowy na dźwięk słowa „Żyd” jest najlepszym odczynnikiem, który od razu pozwala rozpoznać, z kim mamy przyjemność.
Antysemityzm ma się dobrze, ma swój z lekka zakamuflowany język, ma swoje media, zignorował nauki zmarłego papieża i modli się pod figurą.  Kto żąda twardych danych, żeby przypadkiem czegoś nie „wyolbrzymić”, niech sobie obejrzy tabelki i słupki w raporcie z powtórzonych po 10 latach badań zespołu Ireneusza Krzemińskiego „Antysemityzm w Polsce i na Ukrainie” (2004) – to jeszcze jedna z niezauważonych książek. Jeśli kogoś tu trzeba budzić, to chyba ludzi dobrej woli i jasnego rozumu, z których wielu tworzy sobie psychologicznie zrozumiałe mechanizmy obronne, aby nie ujrzeć sytuacji w całej jej nagości i powadze.
Książka Grossa tę linię szańców obronnych łamie, choć zaraz budujemy sobie nowe fortyfikacje, nowe racjonalizacje.  Jedną z nich jest przekonanie, że Gross reprezentuje optykę i wrażliwość żydowsko-amerykańską,  nasiąkłą resentymentem i uprzedzeniami do Polski.  Pogląd taki nie ma oparcia ani w biografii Grossa, ani w jego tekstach, co niektórym polemistom słusznie wytknął Seweryn Blumsztajn. Cały pokaźny, u nas mało znany dorobek naukowy autora „Strachu” dotyczy dziejów społeczeństwa polskiego – w szczególności jego dramatycznych doświadczeń wojennych pod niemiecką i pod sowiecką okupacją oraz wywózek na Syberię, widzianych oczyma polskich dzieci. Jego eseistyka historyczna z ostatniego okresu – „Upiorna dekada” (1998), „Sąsiedzi” (2000), „Wokół : polemiki i wyjaśnienia” (2003), wreszcie „Strach”, a także liczne wywiady, jakich Gross udzielił, obracają się wszystkie w kręgu spraw polskich i nieuprzedzony czytelnik łatwo się przekona, że wszystkie te studia i wypowiedzi człowieka urodzonego po II wojnie światowej płyną z głębi polskiego  losu, polskiego bólu i polskiego poczucia odpowiedzialności.
Z tego oczywiście nie wynika, że tezy, a tym bardziej domniemania Grossa trzeba przyjmować na wiarę.  Jego tytułowa hipoteza o strachu w różnych jego postaciach jako głównym, choć nieuświadomionym motywie powojennych działań zbrodniczych, ma słabe umocowanie w dokumentacji i została nie bez racji podana w wątpliwość przez poważnych krytyków: Pawła Machcewicza, Dariusza Stolę czy Marcina Zarembę. Wszyscy oni jednak wiążą przyczynowo, w taki lub inny sposób, pogromy lat 1945-46 z świeżymi przeżyciami okupacyjnymi. To się samo narzuca, a przecież nie jest przekonywające.
Kto czytał relacje z wcześniejszych pogromów XX wieku, na przykład z pogromu lwowskiego w listopadzie 1918 roku, nie może opędzić się myśli o podobnej dynamice zachowań morderczego tłumu, wspieranego przez wojsko. Kto słuchał utrwalonych na taśmie filmowej sprawozdań zespołu młodych etnografów z seminarium Joanny Tokarskiej-Bakir z ich badań w Sandomierzu i okolicy, zainspirowanych konfliktem wokół słynnych XVII-wiecznych obrazów z katedry sandomierskiej, będzie pod wrażeniem trwającej przez stulecia żywotności mitu mordu rytualnego.  Jakoż w zeznaniach śledczych po pogromie kieleckim tudzież w relacjach z wcześniejszych zajść w Małopolsce wiara w mordowanie przez Żydów dzieci chrześcijańskich objawia się raz po raz.  Mamy tu najwyraźniej do czynienia z archaicznym, przez część duchowieństwa podtrzymywanym przesądem wyznaniowym, z odwieczną nienawiścią, którą zmasowana antysemicka propaganda XX wieku nobilitowała i pokryła bardziej nowoczesnym pokostem, czyniąc z niego doktrynę polityczną i kod kulturowego porozumienia.
Lud długo pojony takimi jadami przyjmował Zagładę Żydów z ręki niemieckich oprawców jako zdarzenie nieomal naturalne i w boskim porządku sprawiedliwe, z którego z czystym sumieniem można było skorzystać.  W krajach środkowo-wschodniej Europy, w przeciwieństwie do pokonanych Niemiec, z różnych powodów nie nastąpiło zbiorowe przepracowanie doświadczenia Zagłady.  W Polsce dzieła tego dokona, etapami, literatura i sztuka, ale to nie będzie miało siły narodowego katharsis.  Zawsze oczywiście znajdowały się jednostki i grupy o dużej autonomii etycznej, które umiały zachować i w czyn obrócić postawę ludzkiej solidarności.
W sumie jednak wyobrażenia zbiorowe o Żydach ujawniły się w latach powojennych nie zmienione, jakby nic się nie stało.  Z jednym wyjątkiem: mianowicie okazało się dowodnie, że Żydzi są jeszcze bardziej bezbronni niż byli w latach trzydziestych i można ich, do czasu przynajmniej, bezkarnie zabijać i grabić. To wszystko: okoliczności polityczne, jeśli wierzyć źródłom z pierwszej ręki, nie odgrywały tu istotnej roli.  Podobnie jak nie odgrywał jej w Kielcach i w akcjach kolejowych strach, bo i przed czym: odmiennie niż po wsiach i małych miasteczkach, zabijano tu bez litości obce i zupełnie przypadkowe ofiary.
O to będziemy się jeszcze z pewnością spierać, co wtedy tylko jest pożyteczne, jeżeli mówi się i pisze bez autocenzury.  Pod tym względem znaczenie ksiązki Grossa jest nie do przecenienia. Jej autor przeraził się tym, co odkrył w źródłach i najwyraźniej uznał, że wiedzę tę – nie tajną wprawdzie, ale ograniczoną do wąskiego kręgu inteligencji – należy wprowadzić do zasobu  polskiej świadomości historycznej. Wygląda na to, że mu się to powiodło: tylko tyle i aż tyle.
A co my z tą wiedzą i z tą grozą poczniemy, to już nasza sprawa.