Biskupi trzymają głowę w chmurach, nie akceptują pluralizmu społeczeństwa. Kiedy religia wchodziła do szkół, głosy inteligencji katolickiej, które przestrzegały przed związanymi z tym niebezpieczeństwami, biskupi traktowali jako wrogie Kościołowi. Dyskusja była tłumiona. Tak samo teraz. Dyskusję o wliczaniu ocen z religii do średniej hierarchia kościelna traktuje jako front walki. Rozmowa z Cezarym Gawrysiem, publicystą, b. katechetą i członkiem Rady Programowej OR.

Jakub Halcewicz-Pleskaczewski: Kilka lat temu przez trzy semestry uczyłeś mnie w liceum religii. Pamiętam takie zdarzenie: wchodzisz do klasy. Kolega kładzie się dla draki na podłodze. Nie możesz zacząć lekcji. Krzyż w naszej sali pomagał ci w trudnych sytuacjach?

Cezary Gawryś*: A w tej sali wisiał krzyż?

Wisiał. Nie tylko w tej.

– Idąc do szkoły, wiedziałem, że czeka mnie chrzest bojowy. Dorosły syn powiedział mi: tato, ty nie wiesz, w co się pakujesz. Rozmawiałem raz z młodym księdzem, który uczył w szkole. Skarżył się, że prowadzenie lekcji jest niemożliwe, że młodzież cały czas rozmawia. Zupełnie inaczej jest, tłumaczył, gdy ludzie przychodzą do kościoła: wchodząc w przestrzeń sakralną mają poczucie grzeszności, z pokorą słuchają tego, co im się mówi. Nikt by się przecież w kościele nie rzucił na podłogę, by zwrócić na siebie uwagę.

W szkole nie ma przestrzeni sakralnej, w której młodzież by pokorniała. Czekałem, jak zachowają się uczniowie. Wiedziałem, że na ekscesy będę musiał reagować, ale nie z góry, nie potępiająco, nie powołując się na autorytet Kościoła czy krzyż na ścianie. Mogę powiedzieć tylko: przychodzę do was, spotykamy się jak człowiek z człowiekiem, proponuję rozmowę i wymagam przestrzegania kultury. Poza tym byłem gotów na wszystko. Na wszelkie pytania i prowokacje.

Czy krzyż w klasie był ci potrzebny?

– Krzyż na ścianie nie był mi potrzebny. Znakiem przestrzeni religijnej, w którą wchodziliśmy, była chwila modlitwy na początku zajęć.

Nietypowa, bo czytałeś wybrany psalm.

– Przede wszystkim nie posługiwałem się na przywitanie formułą „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. To bowiem może być rozumiane tak: ja tu reprezentuję Kościół, Jezusa Chrystusa, więc odnoś się do mnie z respektem. W relacjach z wiernymi księża często egzekwują tę formułę po to, by podkreślić swój autorytet. Nie chciałem, by to piękne staropolskie pozdrowienie funkcjonowało w ten sposób w mojej relacji z uczniami.

Od pierwszej lekcji we wszystkich klasach, do których wchodziłem, mówiłem po prostu „dzień dobry”. I tłumaczyłem: pewnie jesteście zdziwieni, ale to jest piękne pozdrowienie, analogiczne do żydowskiego „szalom” – „pokój tobie”, „pokój wam” – którego używał Jezus w relacjach ze swoimi uczniami i które wielokrotnie pada w liturgii mszy świętej. Nie ma więc powodu, by nie używać go w naszych codziennych kontaktach. Co innego, gdy np. spotykamy biskupa, wtedy możemy być bardziej oficjalni.

Na początku lekcji religii powinno się odmawiać modlitwę. Pamiętam, że gdy sam byłem uczniem pierwszej klasy, było to w 1954 r., na początek dnia w państwowej szkole była odmawiana modlitwa do Ducha Świętego. Odklepywaliśmy ją. Pomyślałem sobie: nie, nie będziemy przed lekcją klepać żadnej modlitwy.

Modlitwa musi być autentyczna, a najbardziej autentyczną modlitwą w chrześcijaństwie są psalmy. Wybierałem więc jakiś psalm wyrażający egzystencjalną sytuację zagubienia, niepokoju, udręki człowieka, bo wiedziałem, że młodzież tego wszystkiego doznaje. Chciałem, by religia kojarzyła im się przede wszystkim z ich autentycznym doświadczeniem, a nie z jakąś mową-trawą i idealizacją życia. W przesłodzonych modlitwach, np. w brewiarzu, pobrzmiewa dla mnie coś sztucznego, jakaś idealizacja człowieka pobożnego.

Unikałeś symboli religijnych?

– Traktowałem lekcję religii jak rozmowę. Szybko zdałem sobie sprawę, że w większości klas na religię chodzi zaledwie połowa uczniów, a jeśli chodzą wszyscy, to klasa manifestuje obojętność. Duża frekwencja w klasie łączyła się z postawą konformistyczną: jest lekcja religii, rodzice od nas oczekują, że będziemy na nią chodzić, no to chodzimy. Ale w gruncie rzeczy ją olewamy.

Jestem przekonany, że z młodzieżą łatwiej nawiązać kontakt świeckiemu niż księdzu. Chciałem, by uczniowie się przekonali, że lekcja religii ma być rozmową o tym, co najważniejsze: o sensie życia, o relacjach z drugimi i pracy nad sobą, o cierpieniu, dobru, złu, śmierci. Dopiero gdy udało mi się nawiązać rozmowę odwołującą się do pytań, które młodzi ludzie sobie stawiają, wprowadzałem elementy prawdziwej katechezy.

Zapadła mi w pamięć lekcja o małżeństwie. Nie było frazesów o miłości. Opowiedziałeś o kłótni z żoną. Wyszła z domu, trzaskając drzwiami, a ty wyszedłeś na balkon i pomyślałeś: jaki piękny zachód słońca.

– I jak pięknie być samemu (śmiech). Małżeństwo to także kłótnie i problemy. Trudno zdobyć zaufanie uczniów, gdy nie mówi się prawdy, gdy się idealizuje, „cukruje” małżeństwo.

Po trzech semestrach przestałeś uczyć. Przyszedł do nas ksiądz, który zaczął katechezę od słów, że Maria Magdalena była dziwką. Starał się mówić do nas językiem, którym rzekomo, tak sobie wyobrażał, posługują się młodzi ludzie. Był karykaturalny. Księża są dobrze przygotowani do prowadzenia katechezy?

– Powrót lekcji religii do szkoły po 30 latach nieobecności był wielkim ryzykiem i eksperymentem. Zupełnie inaczej wyglądała lekcja religii przed drugą wojną światową. Całe społeczeństwo było religijne i była instytucja prefekta. To był z reguły świetnie wykształcony ksiądz, obdarzony charyzmatem pedagogicznym, cieszący się autorytetem w szkole. Ojciec opowiadał mi, że kiedy w klasie maturalnej zrobili strajk z powodu niesprawiedliwego nauczyciela fizyki, ksiądz prefekt mediował między nimi a dyrekcją i doprowadził do polubownego załatwienia sprawy. To pokazuje, jakim cieszył się autorytetem.

Obecnie społeczeństwo jest inne, w dużej mierze zlaicyzowane. Inna jest też szkoła – niestety, na dużo niższym poziomie. Nauczyciel ma mniejszy autorytet. A duchowieństwo w roku 1990 było zupełnie nieprzygotowane do nowej roli. Do szkół posłano przede wszystkim księży wikarych, słabo wykształconych, często tylko po seminarium, po kiepskiej peerelowskiej szkole, bez daru pedagogicznego. Znaleźli się oni na wyjątkowo trudnej pozycji.
Religia w szkole to jakby pierwsza linia frontu Kościoła, który – zwłaszcza w liceum – zderza się z reprezentacją zlaicyzowanego społeczeństwa – z młodzieżą śmiałą, kontestującą, czasami bezczelną, prowokującą biednego księdza. To jest dla wielu droga przez mękę, kończąca się fiaskiem. Kościół traci przez to wielką szansę.

Młodzież na ogół nie uczy się z miłości do wiedzy, ale by coś z tego mieć albo ze strachu przed życiową porażką. Religia ma status przedmiotu fakultatywnego, za którym nie stoi sankcja niezdania do następnej klasy.

Ale ocena z religii podnosi średnią, więc trochę pomaga dostać się do gimnazjum i liceum, choć nie pomaga na maturze.

– Możliwość podniesienia średniej za pomocą oceny z religii to marchewka w metodzie kija i marchewki. Moim zdaniem nie tędy droga. Poza tym nie ma tu dyscyplinowania; rzadko kiedy katecheta stawia ocenę niedostateczną.

Status religii w szkole wymaga, by katecheta zbudował sobie autorytet w oczach młodzieży. Nie na mocy instytucji, ale autentycznego, osobistego kontaktu. Jeden z księży opowiadał mi, że na początku miał wielkie kłopoty z utrzymaniem dyscypliny. Ale kiedy zagrał z uczniami w koszykówkę i trochę się z nimi łokciami porozpychał, zobaczyli, że to zwykły mężczyzna. Wówczas odmienił się stosunek do niego. Inni nauczyciele jednak donieśli na niego dyrekcji, że nie ma autorytetu. Bo młodzież mówi do niego nie: „Niech będzie pochwalony…”, tylko: „Siema, księdzu”.

W czasie lekcji o małżeństwie byłeś trochę nauczycielem, trochę terapeutą. Mówiliśmy o problemach rodzinnych. Jak z tego można zrobić maturę? Bo niektórzy chcieliby religii jako przedmiotu maturalnego.

– Celem katechezy jest uformowanie dorosłego chrześcijanina. Na tej drodze najważniejsza jest nie wyuczona wiedza, ale osobisty wybór, zaangażowanie, uznanie, że religia służy życiu. Sama wiedza religijna nie gwarantuje, że się będzie dojrzałym chrześcijaninem. Są osoby doskonale uformowane intelektualnie, które przechodzą kryzys wiary i odchodzą od Kościoła.

W młodości musi być przełom, w którym człowiek zobaczy, że wiara to nie jest tylko obyczaj, który mu przekazują rodzice, ale że to jego własne odkrycie i wolny wybór. Dlatego lekcje religii powinny być otwarte na dialog z uczniami. To powinna być wyjątkowa lekcja, na której można o wszystko zapytać i o wszystkim powiedzieć. Trudno wyobrazić sobie maturę z takiego przedmiotu.

Bo bardziej chodzi o wiarę niż wiedzę.

– Tak. Ze strony katechety najistotniejsze jest świadectwo wiary. Myślę, że łatwiej jest je dać osobie świeckiej niż duchownej. Jeżeli duchowny mówi o wierze, słuchacz może pomyśleć, że tak mówi, bo taki ma zawód. Jeśli świecki modli się, mówi o wierze i zgodnie z nią żyje, to daje do myślenia.

Wprowadzenie religii do szkół było ze strony Kościoła elementem strategii powrotu do status quo ante: komunizm to zła przygoda, musimy wrócić do dawnego zdrowego społeczeństwa.

Moim zdaniem to fikcja. Ale skoro już religia wróciła, trzeba tę szansę wykorzystać. A szansa polega na traktowaniu religii jako lekcji dialogu i dawaniu świadectwa, a nie na wykładaniu prawd wiary ex cathedra.

Kilka lat temu sam skarżyłeś się, że nie możesz stawiać ocen, które by się liczyły na świadectwie. Czyli jeśli już lekcja religii, to na równych prawach z innymi lekcjami?

– Odczuwałem ambiwalencję. Z jednej strony czułem się świadkiem wiary i to mi pasowało. Im bardziej byłem kontestowany, tym większym było to wyzwaniem. Ale z drugiej strony zasmakowałem w roli nauczyciela, kogoś, kto po prostu przekazuje uczniom wiedzę.

Lubiłem lekcje z historii Kościoła czy biblistyki. Tam potrzebne są klasówki. W ramach lekcji religii muszą być zajęcia z wiedzy o Biblii, historii Kościoła, religioznawstwa czy elementy teologii fundamentalnej i dogmatyki. Ale obok tego koniecznie musi być nurt dialogu z młodzieżą.

Być może rozwiązaniem byłaby jakaś forma dodatkowej katechezy przykościelnej. Zwłaszcza dla tych, którzy praktykują i są spragnieni pogłębienia formacji religijnej. Wiem, że w niektórych diecezjach biskupi już o tym myślą. To by może ożywiło parafie. W latach 80., gdy katecheza była przy parafiach, kościoły popołudniami w ciągu tygodnia tętniły życiem. Teraz w tygodniu przeciętny kościół jest pusty.

Gdyby religia wróciła do parafii, Kościół zrobiłby krok do tyłu. Trudno w to uwierzyć.

– Biskupi trzymają głowę w chmurach, nie akceptują pluralizmu społeczeństwa. Kiedy religia wchodziła do szkół, głosy inteligencji katolickiej, które przestrzegały przed związanymi z tym niebezpieczeństwami, biskupi traktowali jako wrogie Kościołowi. Dyskusja była tłumiona. Tak samo teraz. Dyskusję o wliczaniu ocen z religii do średniej hierarchia kościelna traktuje jako front walki. Sceptyczne stanowisko ministra Ryszarda Legutki [w rządzie PiS] wywołało natychmiast brutalną ripostę abp. Głódzia. A przecież nie wszyscy, którzy wskazują na trudności, są wrogami Kościoła.

Tak samo z problemem krzyży. To, jak dzieci z rodzin ateistycznych czują się w szkole, w której wiszą krzyże, jest sprawą bardzo delikatną. Muszą się czuć trochę nieswojo. Problem istnieje, nawet jeśli dotyczy mniejszości społeczeństwa. To również są obywatele państwa i nie można ich ignorować.

Dyskusja o tym, gdzie mogą wisieć krzyże, powinna się toczyć, ale nie powinna być wojną ideologiczną. Obie strony są tu winne. Strona laicka, reprezentowana np. przez niektórych posłów lewicy, sprowadza spór do wymiarów czysto politycznych i karykaturalnych. Ale też biskupi i prawicowi politycy podżegają do walki. Prezydent 11 listopada zadeklarował, że w Polsce krzyże w szkole muszą wisieć. Czy to jego rola? W świetle konstytucji nie jest obrońcą wiary, lecz prezydentem wszystkich Polaków.

Szkoła ma szansę być bardziej pluralistyczna światopoglądowo?

– To zależy od tego, jak będzie nauczana etyka. Czasami wydaje mi się, że lekcje etyki niektórzy wyobrażają sobie jako lekcje moralnego życia. Bo ich zdaniem, jeśli ktoś nie chodzi na religię, skazany jest na nieumiejętność odróżniania dobra od zła. To naiwność.

Podstawowe zasady etyczne są przekazywane w rodzinie. Ale też przez społeczeństwo, kulturę polityczną, np. przez relacje prezydenta z premierem. To wszystko lekcja etyki.

Etykę jako przedmiot szkolny, zwłaszcza w liceum, wyobrażam sobie jako propedeutykę filozofii, jako pokazanie procesu podejmowania decyzji moralnej. Powinno się uświadamiać młodemu człowiekowi, że życie stawia go nie tylko przed wyborami między dobrem a złem. Czasami musi on na własne ryzyko, wobec własnego sumienia, złamać jakąś zasadę, by uratować ważniejszą. Także w Ewangelii Jezus łamał najświętszą zasadę szabatu, by ratować życie.

Na lekcje etyki będą się przenosiły osoby zrażone do księży, ale byłoby nieszczęściem, gdyby etykę traktować jako alternatywną dla religii. Na lekcjach religii ważny jest także autorytet objawienia. Natomiast na lekcjach etyki wyłącznie autorytet ludzkiego rozumu i sumienia. Być może dlatego lekcje etyki bardziej sprzyjają dialogowi, pluralizmowi i poszukiwaniu prawdy. A młodzież nie chce, żeby podawać im gotowe formułki. Chce do prawdy dochodzić samemu.

Też wypisałem się z religii i poszedłem na etykę.

– Niedawno dyrektor twojej dawnej szkoły zapytała, czy nie podjąłbym się lekcji etyki w liceum. Dowiedziałem się, że już na poziomie pierwszej licealnej zdarzyła się cała klasa, która wybrała etykę. To zupełnie nowe, zastanawiające zjawisko. Przecież to niemożliwe, by zebrała się nagle cała klasa ateistów! Prawdopodobnie klimat wśród młodzieży jest tak niechętny księżom, że nawet wierzący zdecydowali się na etykę. Mam nadzieję, że biskupi wyciągną z tego wnioski.

*Cezary Gawryś – ur. w 1947 r., dziennikarz i publicysta, w latach 1995-2001 redaktor naczelny miesięcznika „Więź”, w latach 2001-02 katecheta w warszawskim LO im. Roberta Schumana

 

Źródło: Gazeta Wyborcza