Młode prawniczki z Krakowa zakładają podkoszulki z napisem „Lawyer” i ruszają pociągami tam, gdzie czekają ludzie potrzebujący ich pomocy. Ta praca nauczyła je doceniać, że żyją w bezpiecznym kraju. I że czasami warto dla ideałów poświęcić karierę w korporacji.

Grotniki pod Łodzią, sobotnie popołudnie. Po kilku godzinach podróży pociągiem i długim spacerze uliczkami sennego miasteczka, docieramy w końcu do jednego z kilkunastu ośrodków dla cudzoziemców, rozsianych po całej Polsce. Obecnie mieszka tutaj 76 osób, głównie z Kaukazu, Azji Środkowej i Ukrainy. Większość z nich czeka na rozpatrzenie wniosków o status uchodźcy. Na długim korytarzu czeka już kolejka chętnych do wąskiego pokoju, który na półtorej godziny zamienia się w kancelarię prawną. Dla jej klientów to praktycznie jedyna okazja, aby uzyskać pomoc w nierównej walce z biurokracją i trudami życia w obcym dla nich kraju.

– Może to naiwnie zabrzmi, ale to, co tutaj robimy, jest esencją prawa, bo czasami od naszych porad zależy czyjeś zdrowie lub życie – Monika Przybylska nie boi się wielkich słów. Absolwentka filologii wschodniosłowiańskiej oraz prawa dwa i pół roku temu porzuciła karierę w kancelarii, by rozpocząć pracę w Centrum Pomocy Prawnej im. Haliny Nieć. Ta założona 14 lat temu w Krakowie organizacja pozarządowa postawiła sobie za główny cel udzielanie bezpłatnej pomocy prawnej osobom wykluczonym. Zwłaszcza cudzoziemcom i uchodźcom.

– Nie muszę mierzyć się z dylematami moralnymi, jakich w swojej pracy często doświadczają prawnicy korporacyjni – przyznaje ze szczerością Monika. Na sobie ma dziś czarny podkoszulek z napisem „Lawyer” (prawnik po angielsku).

Więcej w Dzienniku Polskim.