Poniżej publikujemy felieton wygłoszony w audycji sekcji polskiej Radio France Internationale
2 marca 2006 r. Autor przysłał nam tekst z następującym komentarzem
:

Moim zdaniem tekst jest paląco aktualny i faktycznie definitywny, nic ująć, najwyżej coś ostrzejszego jeszcze bym dodał. […] Pisanie, że publikacje „Charlie Hebdo” przyczyniały się „do szerzenia pogardy i nienawiści” jest zwykłym pomówieniem.

Owszem, gdy uprawia się dziki humor, zawsze możliwe są poślizgi, ale „Charlie” szerzył zawsze tolerancję, biorąc na muszkę krytyki to, co każdy przyzwoity i oświecony homo sapiens uważa za ohydę, np. to co robi się w szerokim świecie w imieniu religii: zbrodnie, tortury, zniewolenie kobiet etc.
Jest, do cholery, jakaś hierarchia ohydy, która winna być wspólna całej ludzkości, wierzącej czy nie: nie zabijać, nie torturować, nie zniewalać bliźniego. To kanon, odróżniający zresztą też państwa totalitarne czy krwawe dyktatury od świeckich demokracji.
Cała reszta, poczynając od „bluźnienia” czy „obrażania uczuć religijnych”, to drobiazgi. Owszem, tego i owego mogą zaboleć, ale nikt od tego nie umiera. Dlaczego tysiące fanatyków manifestuje w krajach muzułmańskich z wrzaskiem i nienawiścią, podpalając i zabijając, przeciwko rysunkowi płaczącego Mahometa, opatrzonemu jakże chrześcijańskim napisem „Wszystko jest wybaczone”, a pies z kulawą nogą nie wychodzi na ulice, by protestować przeciwko mordowaniu tysięcy niewinnych ludzi, porywaniu dzieci i kobiet, gwałceniu i zniewalaniu  – w Syrii czy Iraku, Nigerii czy Pakistanie?!

Stefan Rieger

Mahomet, czyli o wolności słowa

W mediach nic nie zagrzeje długo miejsca, nawet karykatury Mahometa, wypchnięte zaraz za drzwi przez ptasią grypę, zanim tej ostatniej nie wygryzł CPE. Ale w dziejach demokracji, ustroju kruchego, epizod to zbyt groźny, by można było już schować polemiczną szpadę do pochewki. Tym bardziej, że trafiłem w „Le Monde” [tekst był pisany w 2006 r. – przyp. OR] na tekst o wolności słowa, który podsumowuje sprawę, moim zdaniem, w sposób definitywny. Napisał go włoski filozof Paolo Flores d’Arcais, wydający pismo „Micromega”, który m.in. debatował pięć lat temu z kardynałem Ratzingerem na temat „Czy wiarę da się pogodzić z rozumem?”, a ów dialog wyrafinowanego ateisty z przyszłym papieżem wydany został następnie w formie książki.

Zasadnicze pytanie brzmi tak, pisze filozof: czy twoja wolność słowa to również wolność krytykowania a nawet szydzenia z moich przekonań, czy też zatrzymuje się ona tam, gdzie skorzystanie z niej mogłoby moje przekonania obrazić? Kto jednak ma ustanowić granicę między krytyką a zniewagą, między tym, co jadowite, a tym co bluźniercze? Moja wolność, owszem, kończy się tam, gdzie zaczyna się twoja. Ale twoja wolność, nie twoja drażliwość. Mogę drwić z twojej wiary, lecz nie zabraniam ci jej praktykować. Ty także masz prawo szydzić z mojej, lecz nie możesz mi zabronić wyrażania moich poglądów, na przykład takiego, że religia należy do przesądów, takich jak astrologia czy tarot (tyle że historycznie bardziej niebezpiecznych). Z chwilą, gdy ustanawia się zasadę, że nie wolno obrażać czyjejkolwiek wiary – o wolności decyduje drażliwość wierzącego. Co wiedzie do oczywistego paradoksu, że im bardziej będzie on przeczulony – aż do fanatyzmu – tym bardziej wolność słowa trzeba będzie ograniczać, by nie podpadała pod paragraf o bluźnierstwie.

Psychologiczne tego konsekwencje byłyby jeszcze poważniejsze: jeśli bowiem naskórkowe reakcje na każdą obrazę miałyby wyznaczać granice wolności ekspresji, zachęciłoby to każdego do dawania upustu swym dążeniom do wszechwładzy i odpowiedzią na każdą krytykę byłby resentyment, wściekłość i wreszcie fanatyzm. Byłoby to legitymizacją władzy emocji i zachętą do uważania swej wiary za nietykalny absolut, także w sferze publicznej – co jest nie do pomyślenia w pluralistycznej demokracji. Każda bowiem religia, gdy się jej pozwoli na rozgłaszanie w sferze publicznej jej prawd absolutnych, wyklucza pozostałe religie i staje się wobec nich świętokradcza. A jeśli, nawet w demokracji, cenzura chronić ma sacrum, to winny korzystać z tej ochrony wszystkie wierzenia religijne bez wyjątku, bez względu na ich stopień przeczulenia na dowolne idiosynkrazje – od mormonów po świadków Jehowy, od wielbicieli Wielkiego Manitu po wyznawców Mitry i Dionizosa, by już nie wspomnieć o katolikach integrystach. A nie ma też powodu, by wykluczyć scjentologów. Zresztą każde przekonanie, odczuwane jako święte, jak choćby wiara w Prawdę przez duże „P”, zasługiwałoby na podobną ochronę, wspartą orężem cenzury. Czyż dla setek milionów ludzi imiona Stalina lub Mao nie były święte?

Jeśli wszak cenzura chronić ma najgłębsze przekonania, tym skuteczniej, im bardziej są absolutne – ciągnie swój bezlitosny wywód Paolo Flores d’Arcais – czyż nie powinien wówczas zasługiwać na szczególną protekcję wojujący ateizm? Cóż bardziej obraźliwego niż powracający wciąż w papieskich encyklikach refren, w myśl którego ateizm jest jeno wylęgarnią nihilizmu moralnego? Albo subtelniejsza, lecz jeszcze trudniejsza zniesienia insynuacja, że ateiście (jak sama nazwa wskazuje) czegoś brakuje i szuka on Boga, tyle że jeszcze go nie znalazł? „Czuję się znieważony za każdym razem, gdy papież otwiera usta – mówi filozof: czy w związku z tym mam żądać zakneblowania tego, który mnie obraża?”

Lecz to nie wszystko: są sprawy nieporównanie bardziej niebezpieczne, niż satyryczny rysunek. Na przykład ustawa zezwalająca na aborcję. To przeciw niej chrześcijanie pro-life w Ameryce sami „wymierzyli sprawiedliwość”, zabijając lekarzy, którzy popełnili największą „obrazę”, zbrodnię przeciw życiu. Chodzi o cenzurowanie, nie o zabijanie – mówią faryzeusze. Chwileczkę, w grę też wchodzi życie, nie tylko wolność słowa. Zapomniano już o Theo van Goghu?

Jeśli mnożyć będziemy zachęty do „odpowiedzialności”, inni potencjalni zabójcy złapią nas za słowo. Mają zresztą za co złapać. Demokraci mają stany duszy, lęki, kompleksy. Chętnie powtarzają, że „trzeba czynić z wolności odpowiedzialny użytek, bo w przeciwnym razie…”. Innymi słowy, nie dziw się zbytnio, jeśli szargając świętości, sprowokujesz fanatyczną reakcję. I kto tu jest nieodpowiedzialny: czy nie ci, którzy głaszczą z włosem fanatyzm, wystawiając się dobrowolnie na szantaż i gwałt? Czy mamy dopieszczać tych muzułmanów, którzy czują się obrażeni – czy raczej stawać w obronie innych, którzy – jak ów jordański dziennikarz – wylądowali w więzieniu za przedrukowanie karykatur proroka? – pyta retorycznie Paolo Flores d’Arcais.

fot.: EPA/MAXPPP YOAN VALAT