Każdy człowiek sam odpowiada za swoje czynności publiczne i nic do tego nie mają jego stosunki rodzinne, które pozostają pod ochroną prawa i przyzwoitości. Zasada ta ustanawia nieprzekraczalną granicę między najostrzejszą nawet polemiką a paszkwilem – pisze Jerzy Jedlicki.

Konkurencja dzienników jest w Europie i Ameryce znana od XVIII wieku. Ma często charakter walki o ideowe pryncypia i w tej mierze bywa podporządkowana logice rywalizacji politycznej, międzypartyjnej. Kiedy zaś różnice przekonań nie są przepastne i nie dotykają najgłębszych zasad światopoglądowych, na plan pierwszy wysuwa się rywalizacja handlowa, tym bardziej zacięta, im wyraźniej konkurujące dzienniki walczą o pozyskanie tych samych czytelników ze swego kraju, powiatu albo miasteczka, a wraz z nimi adresowanych do nich reklam.

 

Rywalizacja taka nie przypomina na ogół sportowych zawodów dżentelmenów. Co więcej: jest z reguły brutalniejsza i mniej ucywilizowana niż współzawodnictwo kupieckie, gdyż posiadanie w ręku mocnego narzędzia wpływu na opinię publiczną kusi, aby go użyć dla skompromitowania konkurenta sposobami, do jakich rzadko uciekają się sprzedawcy butów albo samochodów. Co za tym idzie, bezwzględność walk prasowych jest ceną, jaką społeczeństwo płaci za swobodę wypowiedzi: ceną wartą zapłacenia pomimo odruchów repulsji etycznej i estetycznej. Część odbiorców gustuje zresztą w wulgarności, na co liczą redaktorzy gazet brukowych, zwanych dziś pretensjonalnie „tabloidami”, a do czego sięgają nieraz także dzienniki o wyższych aspiracjach.

 

Na wulgarność nie ma zapewne rady, tak jak nie ma rady na plugawy język, jaki wdarł się już szturmem do prasy i mediów, do teatru i filmu, do szkoły i literatury, i przed którym nie ma schronienia, bo znajduje obrońców nawet wśród wybitnych twórców, upatrujących w jego inwazji świadectwo wolności i równości, a może nawet braterstwa. Nam tu jednak chodzi o coś więcej niż o tak zwane kiedyś „dobre wychowanie”, ten wyszydzony zabytek czasów przednowoczesnych.

 

Wojna dzienników siłą rzeczy przyciąga ludzi, którzy przy okazji, przysługując się tej czy owej stronie, mogą bezpiecznie załatwić swoje osobiste porachunki, czasem pretensje ideologiczne czy etyczne, częściej przysłonięte nimi resentymenty. Redakcje dzienników to nie są, o ile wiem, bractwa różańcowe i kto się decyduje szukać w nich pracy, musi godzić się na mordercze tempo, hierarchię władzy i dyscyplinę zespołową, w jakimś przecież stopniu niezbędną nawet w takich gazetach, w których ceni się indywidualne dyspozycje i poglądy dziennikarzy i pozostawia im pewien zakres swobody. Nie każdy chce i potrafi się do tych warunków przystosować (ja bym nie potrafił), toteż konflikty, odmowy publikacji i rozstania bywają nieuchronne i nie zawsze eleganckie, a decyzje kierownictwa nie zawsze nieomylne. Stąd się bierze, iż każdy dziennik z charakterem musi oprócz przyjaciół produkować osobistych wrogów, którzy noszą w sobie głęboko tkwiącą zadrę.

 

I oto ludzie, którzy mają poczucie krzywdy, odkrywają łatwy sposób jej odreagowania: sprzedać swój ból konkurencji, która przytuli ich i wysłucha. Skrzywdzeni i poniżeni zlatują się do niej jak ćmy do lampy, aby zapiekłą złość ubrać w kostium szlachetnej walki pokoleń albo walki o sprawiedliwość społeczną.

 

To wszystko się niestety zwykło dziać na arenie prasowych gladiatorów, ale przecież i w krwawych zapasach można zachować pewne reguły gry, zwane etyką walki albo etyką mediów. Reguły te są sformułowane w kodeksach, ustawach i zawodowych „kartach” i nie mnie, człowiekowi spoza branży, o nich tu przystoi rozprawiać. Powiem tylko o jednej, której przekraczanie wydaje się szczególnie rażące. Jest to mianowicie uznanie, że każdy człowiek sam odpowiada za swoje czynności publiczne i zawodowe i nic do tego nie mają jego stosunki rodzinne i prywatne, które pozostają pod ochroną prawa i przyzwoitości. Zasada ta ustanawia, jak sądzę, nieprzekraczalną granicę między najostrzejszą nawet polemiką a paszkwilem.

 

Spisuję te uwagi po lekturze (na stronie internetowej) ostatnich publikacji „Dziennika”, wymierzonych w redakcję „Gazety Wyborczej”: wywiadu Cezarego Michalskiego z Michałem Cichym, wypowiedzi Ryszarda Bugaja i komentarzy lub responsów dwóch głównych redaktorów tego organu. Michał Cichy, były kierownik działu kultury „Gazety Wyborczej”, zajmuje się w tej rozmowie przede wszystkim osobą Heleny Łuczywo, do niedawna zastępczyni naczelnego redaktora „Gazety” i tak o niej peroruje: „Misja Heleny, która jest stuprocentową Żydówką, polegała zawsze na chronieniu polskich Żydów przed jakimkolwiek złym losem. To zadanie wykonała w stu procentach. Była komendantką ŻOB w latach 90. Nie można się dziwić, że ona ze swoim zapleczem kulturowym i genetycznym nie była specjalnie wrażliwa na to, że mordowano księży po 1981, czy że generał Fieldorf był ofiarą mordu sądowego, w którym brała udział sędzia Wolińska”. I dalej: „Bardzo istotne jest to, kto się skąd wywodzi, jakie ma doświadczenia i czym nasiąka przy rodzinnych herbatkach i śniadaniach. Nie można mieć pretensji do Heleny Łuczywo, która była córką funkcjonariusza komunistycznej cenzury (…), że jej punkt odniesienia obejmował to środowisko, z którym miała do czynienia”.  Dowodzi w dalszym ciągu, że jeżeli się nie bierze pod uwagę kryteriów etnicznych, to niczego nie sposób zrozumieć, a już najmniej działalności „ludzi Agory”.  Redaktor Michalski słucha tych wynurzeń łagodnie oponując, a po dwóch dniach oburza się posądzeniem „Dziennika” przez redaktora „Gazety” o antysemityzm.

 

W emocjonalnym skądinąd proteście Jarosława Kurskiego na łamach „Gazety Wyborczej” słowo „antysemityzm” nie padło. Kurski pisze, że „Dziennik” przeprowadził psychoanalizę redaktorów „Gazety” „w duchu stereotypu żydokomuny”. Jest to chyba najmniej, co można na ten temat powiedzieć. Redaktor Michalski jest człowiekiem dostatecznie myślowo sprawnym, aby rozumieć, co w spisanym przez niego i nieautoryzowanym wywiadzie znaczą zacytowane przeze mnie słowa i jaką poruszają strunę. Jeżeli ma jakiekolwiek w tym przedmiocie wątpliwości, to proponuję mu zajrzeć do komentarzy w internecie.  Ja zajrzałem, choć na ogół tego unikam.

 

Czy Michalski i Cichy żywią w swych duszach jakiekolwiek uprzedzenia antysemickie, nie ma w tym kontekście znaczenia. Wierzę Michalskiemu, że nie żywią. Tym smutniej, bo to znaczy, że „Dziennik” cynicznie, z wyrachowaniem, zastosował formułki jakby żywcem przeniesione z prozy propagandowej 1968 r., w której część autorów także popisywała się nie z przekonania, lecz z rachuby, subtelnie wtrącając informacje pochodzeniowe do artykułów piętnujących „dywersję komandosów”. Przekonanie, że człowiek jest marionetką na całe życie zaprogramowaną przez to, że jego przodek był w jesziwie, w wermachcie lub w KC, jest u nas nieśmiertelnym genetycznym przesądem, który zawsze znajdzie chętnych słuchaczy i wyznawców.

 

„Gazetę Wyborczą” można lubić lub nie, wedle upodobań. Nikt nie ma obowiązku kochania Adama Michnika, wszelako paroksyzmy nienawiści, jakie wzbudza on w polskim, by tak rzec, piśmiennictwie, godne są zaiste naukowego studium. Nie przeprowadziwszy takowego ośmielam się postawić hipotezę, że spośród wszystkich jego wad najbardziej kłującą w oczy jest niebywały sukces medialny, a w ślad za nim i finansowy, jaki odniosła kierowana przez niego gazeta. To zaiste nie do wybaczenia i rozumiem, że przysięgły wróg liberałów i kapitalistów Ryszard Bugaj swój ideowy sprzeciw musiał wykrzyczeć w dzienniku Axela Springera. A swoją drogą żal, że ludzie, których się szanowało i nawet, gdy była potrzeba, wspierało, oddają salwy w takiej kanonadzie.

 

Z artykułu redaktora naczelnego „Dziennika”, Roberta Krasowskiego, pod wdzięcznym tytułem „Dzieje skoszarowanej inteligencji”, wynika jednak, że w przygodzie Michała Cichego – podobnie jak w odejściu Tadeusza Bartosia (też rozmówcy Cezarego Michalskiego) z zakonu dominikanów – chodzi o coś więcej: że mamy do czynienia z kolejnym etapem walki o wolność inteligencji polskiej! „Cichy – pisze red. Krasowski – został dziennikarzem »Wyborczej«, bo czuł z nią wspólnotę poglądów. Z czasem dostrzegł, że robienie gazety nie jest inteligencką przygodą, nie jest poszukiwaniem prawdy, nie jest dyskutowaniem z innymi. To raczej koszary, w których rządzi dyscyplina i rozkazy. (..) Dokumentujemy te przeżycia nie po to, żeby stworzyć listę »opresyjnych« instytucji. Przeciwnie, nie o instytucje nam chodzi, ale o inteligentów, którzy weszli z nimi w spór z pozycji wolnościowych, w odruchu buntu, walcząc o zachowanie własnej umysłowej suwerenności. Sprawa jest poważna, poczucie, że obszar swobody myślenia jest w Polsce zbyt wąski, wydaje się najgłębszym przeżyciem polskiej inteligencji”.

 

Sprawa jest poważna, ponieważ inteligencja, stłamszona przez instytucje takie, jak uniwersytety, wydawnictwa, teatry i redakcje, wreszcie się wyzwala z opresji: „Polska inteligencja w sprawie wolności myślenia nauczyła się formułować znacząco większe aspiracje – oznajmia redaktor Krasowski. – Nabiera apetytu na zachowania suwerenne i niepokorne. Zapewne konformizmy życiem umysłowym będą rządziły zawsze, ale ich dominacja nie musi być tak silna i tak ostentacyjna jak dzisiaj.

 

Zwłaszcza gdy pojawi się większa wspólnota losu wśród zbuntowanych. Dziś są oni rozrzuceni po różnych grupach, często o sobie nie wiedząc, skarżąc się i liżąc rany”.

 

Nareszcie wiemy, że prawdziwą misją „Dziennika” jest rany inteligencji polskiej opatrzyć, bunt przeciw opresji samozwańczych autorytetów wesprzeć i zastępy jej wyprowadzić z domu niewoli na swobodę. A skoro tak wzniosłe jest dziejowe posłannictwo dziennika Krasowskiego i Michalskiego, to cóż my mamy bajać o paszkwilach i nadużyciach etyki walki?  W świętym celu wszelkich środków użyć się przecież godzi, a cóż dopiero słów!
Jerzy Jedlicki (ur. 1930), profesor historii, redaktor i współautor „Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918” (3 tomy, wyd. Instytut Historii PAN i Neriton, Warszawa 2008), przewodniczący Rady Programowej Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczpospolita”.
* Artykuł ukazał się w numerze 10 „Tygodnika Powszechnego” (8 III 2009) pod zmienionym przez Redakcję tytułem „Etyka i genetyka”.

 

Zob. http://tygodnik.onet.pl