Zanim sięgnąłem do książki Grossa, wielokrotnie słyszałem, że jest obrzydliwa. I owszem, jest. Jest obrzydliwa, ohydna, plugawa. Tak, jak zawsze jest i zawsze będzie (przynajmniej dopóki ludzie nie wyzbędą się ostatnich szlachetnych odruchów) każdy opis brutalnej masakry. Tak samo obrzydliwe, ohydne i plugawe były dla mnie teksty opisujące życie w hitlerowskich obozach koncentracyjnych i w stalinowskich łagrach, rzezie Polaków na Ukrainie, masową eksterminację olbrzymich rzesz ludzkich w Kambodży, czystki etniczne w byłej Jugosławii. Są to rzeczy obrzydliwe, to znaczy takie, od których chciałoby się odwrócić wzrok – tak, jak dziecko odwracając wzrok od czegoś niemiłego może sobie powiedzieć, że „tego nie ma”.

Jacek Dehnel

Obrzydliwy Strach

Zanim sięgnąłem do książki Grossa, wielokrotnie słyszałem, że jest obrzydliwa. I owszem, jest. Jest obrzydliwa, ohydna, plugawa. Tak, jak zawsze jest i zawsze będzie (przynajmniej dopóki ludzie nie wyzbędą się ostatnich szlachetnych odruchów) każdy opis brutalnej masakry. Tak samo obrzydliwe, ohydne i plugawe były dla mnie teksty opisujące życie w hitlerowskich obozach koncentracyjnych i w stalinowskich łagrach, rzezie Polaków na Ukrainie, masową eksterminację olbrzymich rzesz ludzkich w Kambodży, czystki etniczne w byłej Jugosławii. Są to rzeczy obrzydliwe, to znaczy takie, od których chciałoby się odwrócić wzrok – tak, jak dziecko odwracając wzrok od czegoś niemiłego może sobie powiedzieć, że „tego nie ma”.

Będąc gałązką wielokrotnie „szczepionego” drzewa genealogicznego, gdzie do postnormańskich francuskich hugenotów (pod drodze zresztą zniemczonych), domieszało się kilka rodów polskich, Niemcy, Rosjanie, Kozacy Dońscy, Niemcy Bałtyccy, Ormianie, a nawet Tatarzy i Jaćwingowie, uważam się mimo wszystko za Polaka – choćby dlatego, że pisarz zawsze mieszka w języku, w którym tworzy. Wprawdzie jest dla mnie tajemnicą dlaczego tylu (niespecjalnie przecież głupich) ludzi postanowiło się osiedlić akurat w tym, tak ciężko doświadczanym, zakątku Europy – ale cóż, taką decyzję podjęli, tego języka się nauczyli, tu bili się w kolejnych wojnach i powstaniach, tu „krew serdeczną przelewali” i „składali na ołtarzu Ojczyzny” to i owo: czasem wieloletnią pracę, czasem majątek, czasem życie. Co czyni dla mnie Strach Grossa tym bardziej ohydnym i obrzydliwym, bo czuję się częścią zbiorowości ludzkiej określanej mianem „Polacy” (w której mieszczą się najróżniejsi ludzie, od wojów Mieszka po Tuwima, od Lindego po jakiegoś emigranta zajadającego kelbasa na Greenpoincie). I, zdając sobie sprawę, że jest to myślenie trochę przestarzałe i niespecjalnie logiczne, czuję się dumny z wielkich osiągnięć Polaków, z demokracji szlacheckiej (kulawej, bo kulawej, ale jakiejś), z Gombrowicza i Schulza, z Mickiewicza i Miłosza; jestem dumny z Wawelu i z tego, że najwięcej medali „Sprawiedliwy wśród narodów świata” i drzewek w Yad Vashem mają Polacy. I dlatego właśnie Strach Grossa, który pokazuje drugą stronę tych medali budzi we mnie takie obrzydzenie i złość. Bowiem, idąc tym samym nielogicznym tropem myślenia wspólnotowego, jest mi wstyd za wszystko to, co Polacy mają na sumieniu: kolonizację Ukrainy, warcholstwo czasów saskich, rozmaite Targowice, budowanie stalinizmu. I za to, co Gross opisuje w swojej książce.

Miło mi było bowiem wierzyć, że przypadki szmalcownictwa to jakieś oderwane, wyjątkowe zbrodnie, że Polacy, którzy nie chcieli oddać ukrytych u nich przed okupantami dóbr żydowskich sąsiadów, to tylko kropla w morzu współczujących i współodczuwających współobywateli (bo wszyscy przecież byli obywatelami jednego, najechanego przez Niemców państwa), że zbrodnia w Jedwabnem, która (dzięki między innymi poprzednim publikacjom Grossa) przedarła się jakoś do zbiorowej świadomości (na ile zbiorowej, to już inna sprawa) to mimo wszystko wyjątek. Ale Strach Grossa splugawia, niestety, to moje dobre samopoczucie.

A z drugiej strony – czego się mogłem spodziewać? Przecież każdy z nas uczył się w szkole, do czego chłopstwo polskie bywało zdolne (a o nizinach społecznych pisze głównie Gross): do wydawania powstańców styczniowych w ręce carskich patroli, do wyrżnięcia galicyjskiej szlachty w czasie Rabacji; kiedy ludzi naprawdę „piłą rżnęli”. Ale tośmy wszystko zapomnieli. A przedwojenne getta ławkowe, a antysemickie wystąpienia w parlamencie, pochody, rozruchy, nawet Wiechowe obrazki z życia przedwojennej Warszawy… Jakoś przyjemniej było wierzyć, że wszystkie te głupie przesądy, krzywdzące uprzedzenia w obliczu wspólnej walki z okupantami zblakły. Podobnie jak miło było wierzyć, że „naród bez Quislinga”, wtłoczony między zachowujących się jak najgorsze bestie Niemców, urządzających rzezie Ukrainców, mordujących własny naród i inne narody Rosjan okresu stalinizmu, współpracujących z Niemcami przy najgorszych zbrodniach Łotyszów i Litwinów, był jedyny jako ta Polonia w szacie jasnej a niezbrukanej prosto z pocztówek patriotycznych. A tymczasem plugawa książka Grossa wszystko mi to obrzydza.

Bo nie da się przejść obojętnie obok tak ogromnego, powszechnego i bolesnego aktu niesprawiedliwości. To, co Gross opisuje, każe odwracać twarz w drugą stronę – i nie dziwię się tym wszystkim, którzy chcą powiedzieć „Tego nie było, to się nie mogło wydarzyć”. Mnie też się zdawało, że to się nie mogło wydarzyć, ale wymordowanie milionów ludzi przez kulturalny naród niemiecki też należy do tej kategorii niezrozumiałych spraw, których jednak nikt (poza kilkoma oszołomami) nie kwestionuje. Nie umiem sobie wyobrazić, jak po wojnie można było wywlekać ludzi z pociągów za „zły wygląd”, krzycząc do nich po niemiecku (znaczące, nieprawdaż?), a następnie rozstrzeliwać w polu; ani nawet jak można ich było złośliwie „kłuć agrawką” (pisownia oryginalna z listu pewnej pani, która w ten sposób fologowała swojej niechęci do żydowskich współpasażerów przez kilka godzin jazdy pociągiem); nie umiem sobie wyobrazić jak dobrzy ojcowie rodzin rozbijali obcym ludziom głowy na miazgę metalowymi klockami, wyrzucali młode kobiety przez okna, kamienowali chłopaka stojącego w strumieniu. Są to dla mnie rzeczy niepojęte i ohydne.

Gross, wspominając równocześnie pięknie o Polakach, którzy Żydów ratowali w czasie wojny, pokazuje powszechność antysemityzmu i powszechność przyzwolenia na zbrodnie, przestępstwa, a nawet maleńkie wykroczenia i nieprzyjemności. Pokazuje, że antysemityzm to szeroki wachlarz spraw, począwszy od krzywdzących słów, wyzwisk, haseł „No, za to wybicie żydków to się Hitlerowi pomnik należy”, przez odprawianie z kwitkiem petentów ze „złym nazwiskiem”, zamienianie synagogi na kino, kłucie agrafką, bicie, aż po morderstwa. I to morderstwa nie pojedyncze i oderwane, ale systemowe, mające miejsce na dużym obszarze zajętej Polski, powtarzające podobne scenariusze. A równocześnie pokazuje obrzydliwa i ohydna książka Grossa, jak znakomicie działał mechanizm wykluczenia tego z wizji świata. Tutaj najcenniejsze są fragmenty eseistyczne dotyczące języka. Jak choćby sygnalizujące zmiany w tekstach. We wstrząsających pamiętnikach dr. Klukowskiego, dyrektora szpitala w Szczebrzeszynie, pojawia się opis mordowania Żydów w 1942 roku, w czym brała udział miejscowa ludność, na przykład niejaki „woźny Skórzak” który z braku broni palnej rąbał głowy siekierą. Pamiętniki opublikowano w 1958 r. ze znaczącymi zmianami: zamiast „Wielu ludzi brało bardzo czynny udział w tropieniu i wynajdywaniu Żydów” jest „niektórzy brali”; zamiast „ludność cywilna wyłapywała Żydów” – „nieliczni cywile”, zamiast „jakaś psychoza ogarnęła większość ludzi” tylko „jakaś psychoza ogarnęła ludzi”. Z kolei Adolf Rudnicki w Dziennikach opisał ostrzeliwanie przez Niemców powstania w getcie warszawskim: „Kanonierzy na Krasińskich i Bonifratrach ładowali i odpalali wśród życzliwości tłumu. Dzieci głaskały wrogów po rękawach. Wzrok kobiet towarzyszył brawurowym podjazdom SS-ów pod mury. Patrzyło się na to i nie chciało wierzyć. Nazbyt bolało”. Ale już w opowiadaniu, w którym po kilku latach umieścił ten sam fragment, „tłum” zamienił na „motłoch”, „wzrok kobiet” na „wzrok niektórych kobiet” a kawałek o dzieciach w ogóle usunął. Ale są jeszcze ciekawsze przygody języka – jak choćby odezwa biskupa Kaczmarka po pogromie w Kielcach i list do proboszczów, w którym ani razu nie pojawia się słowo „Żyd” czy „żydowski”, a w zamian za to jest mnóstwo ogólników o „krwawym dramacie”, „niskich celach”, zaś na największą ofiarę wyrastają dzieci (polskie, nasze, oczywiście), które były świadkami „tych godnych politowania wypadków”. Na tych między innymi przykładach Gross pokazuje, że polski antysemityzm nikomu nie pasował jako aspekt wojennych losów polsko-żydowsko-rosyjsko-niemieckich; musiał być zawsze opatrzony dopiskiem „niektórzy”, „nieliczni”, „pojedyncze akty”; albo w ogóle zamieciony pod dywan.

Szczególnie znaczące są u Grossa te drobne przesunięcia semantyczne albo niestandardowe – a przecież, jak się zdaje, odpowiednie – zastosowania słów. Żydzi wracający z łagrów to „sybiracy”, choć to słowo w powszechnym myśleniu odnosi się tylko do etnicznych Polaków (cokolwiek by to miało oznaczać); „rozbiór Czechosłowacji” w miejsce „podboju Czechosłowacji przez Niemców” też jest znaczący – i budzi mój prawdziwy szacunek, że ktoś nazywa rzeczy po imieniu. Podobnie jak trzeźwe spostrzeżenie, że nikt się nie oburza, kiedy ktoś napisze „Ukraińcy wymordowali wiele tysięcy Polaków” czy „Niemcy wymordowali miliony Polaków”, ale kiedy padnie oskarżenie „Polacy zamordowali kilkuset (kilkudziesięciu, czy nawet kilku) Żydów” to od razu pada: „Jacy Polacy? To znaczy że co, że ja mordowałem, moja matka mordowała? Jacy Polacy, to nie byli Polacy, to jacyś bandyci byli, jakieś szumowiny!”. Nie wspominam już o wyrażonych niedawno poglądach (nazwisko posiadacza poglądów zmilczę przez litość) że Polacy dopuszczający się zbrodni równocześnie wykluczają się z grupy Polaków, więc żaden Polak nie popełnił zbrodni. Bo to już raczej należy do dziedziny psychiatrii niż psychologii społecznej.

Podnoszono czasami zarzut, że Strach to nie książka historyczna, ale „zabawa w psychoanalizę narodową”. Owszem, widzę to jako psychoanalizę narodową, ale trudno mi tutaj dostrzec jakąkolwiek zabawę; kiedy Mariusz Szczygieł w tekście o Baarovej w Gottlandzie zrobił taki psychoanalityczną wycieczkę w duszę Czechów, jakoś nikt przeciwko psychoanalizie narodowej nie protestował. Ale cóż, pacjent obcy, a nie swój. Tymczasem Gross nie tylko wyciąga z najróżniejszych dokumentów (nawet jeśli „najzłośliwiej” dobranych, to przecież w swej masie wstrząsających) sprawy, których najchętniej nigdy nie widzielibyśmy na oczy, ale jeszcze pokazuje, że jakiej pracy umysłowej dokonało całe społeczeństwo żeby ich przez lata nie dostrzegać: począwszy od zaniedbywania i pomijania pewnych tematów przez historyków, a na konstruowaniu mitów usprawiedliwiających mordy kończąc.

Sięgając po Strach Grossa spodziewałem się (po wielu recenzjach) książki skrajnie stronniczej, odsądzającej Polaków od czci i wiary i wreszcie poruszającej ogólnie znane sprawy. Niestety, znajduję ją „stronniczą” tylko w takim sensie, że pokazującą drugą stronę medalu, która jak dotąd nie zdołała się przedrzeć do powszechnej polskiej świadomości. Stronę wstydliwą, bolesną, ciemną, która jednak należy do naszej historii tak samo jak dzwon Zygmunta czy Insurekcja Kościuszkowska. Jest rzeczą prawą i szlachetną przyznawać się do spraw wstydliwych, jest rzeczą godną piętnować zbrodnie i przywary. W tym sensie Strach Grossa, przy całej ohydzie czynów, które opisuje, wydaje mi się książką po pierwsze głęboko polską, bo pozwalającą Polakom inaczej spojrzeć na swoją historię w XX wieku, a po drugie – głęboko patriotyczną.

Za: Wirtualna Polska – książki