Stoję przed konstrukcją i nagle pojmuję, że to bima – jedyna pozostałość po XVII-wiecznej synagodze zburzonej przez Niemców podczas okupacji. I nagle dociera do mnie, co krzyczy chłopiec obok: „Żydówka! Żydówka!”

Stoję przed konstrukcją i nagle pojmuję, że to bima – jedyna pozostałość po XVII-wiecznej synagodze zburzonej przez Niemców podczas okupacji. I nagle dociera do mnie, co krzyczy chłopiec obok: „Żydówka! Żydówka!”

Do Polski przywiodła mnie ostatnio praca. Lubię Polskę, z którą łączą mnie liczne związki osobiste. Żywię głęboki szacunek dla jej historii, dziejów oporu i walki o wolność. Lubię stare miasteczka, lasy, barszcz, naleśniki z serem i język – cieszę się jak dziecko, kiedy udaje mi się złożyć jakieś zdanie i zrozumieć, co do mnie mówią. Kocham Wyspiańskiego, Miłosza i Gombrowicza. Czuję się tu jak w domu – jak w innych wschodnioeuropejskich krajach, gdzie niedane mi było żyć przez ostatnie 20 trudnych lat.

To są moje korzenie i moja kultura. Tu rozumiem gesty, odróżniam zapachy, rozpoznaję ślady historii, wtapiam się w tło – jestem jedną z nas. Wszystko to jest dla mnie ważne – zwłaszcza w Polsce – dzięki niezatartym wspomnieniom i punktom odniesienia. Przyglądam się twarzom na plakatach wyborczych i żałuję, że przegapiłam najnowszy film Wajdy „Katyń”.

Nie jestem już u siebie

Pierwszego dnia podróży trafiam do Tarnowa. Z internetu wiem, że w tym średniowiecznym miasteczku ujrzę niemal nietkniętą renesansową architekturę rynku, brukowane uliczki, parusetletnie drewniane kościoły, resztki kwitnącej tu niegdyś kultury żydowskiej i jedyne w swym rodzaju muzeum etnograficzne, pokazujące dzieje i kulturę Cyganów. Porzucam bagaże i ruszam w miasto – żądna oglądać, ruszać się, wmieszać się w tłum niedzielnych spacerowiczów, nim zapadnie zmrok.

Odnajduję rynek, zwiedzam piękne śródmieście ze średniowiecznym ratuszem, podziwiam majestatyczny drewniany kościół z XV wieku. Staję przed pomnikiem Józefa Bema, polskiego generała, który w 1848 r. ruszył na pomoc naszej węgierskiej rewolucji, próbował ocalić naszego wielkiego poetę Sándora Petöfiego i został nazwany czule „wujkiem Bemem”. Cofam się nieco, by odtworzyć w pamięci pomnik Bema w Budapeszcie – tam, na placu symbolizującym walkę o wolność, zaczęły się pierwsze demonstracje studenckie w 1956 r. – i dostrzegam dziwną konstrukcję. Przypomina ona wielką dłoń wielkiego szkieletu, która błaga o pomoc albo ostrzega przed rychłym niebezpieczeństwem. Cztery nagie kolumny, ciemne, wyraziste – jak pozostałość po pożarze lub trzęsieniu ziemi.

Zbliżam się i widzę duży, pusty prostokąt z resztką jednej ściany. Na wprost tej dziwnej konstrukcji stoi toaleta – dla pań, dla panów. Idąc wzdłuż ściany ku prowadzącym w górę stopniom, mijam dzieci – dwie dziewczynki, chłopiec mniej więcej dziesięcioletni i drugi, nieco starszy, który siedzi na murze. Mijam ich, a oni gapią się i chichoczą – pewnie po sezonie przyjeżdża tu niewielu turystów. Gdy zmierzam ku podwyższeniu, chłopiec przemyka obok, mamrocząc coś pod nosem, a kiedy jestem już blisko, przebiega ponownie, rzucając mi jakieś słowo, po czym chroni się wśród przyjaciół.

Stoję przed konstrukcją i nagle pojmuję, że to bima [podwyższenie w synagodze, z którego odczytuje się Torę] – jedyna pozostałość po XVII-wiecznej synagodze zburzonej przez Niemców podczas okupacji. Nagle dociera do mnie, co krzyczy chłopiec poprzez plac. On krzyczy: „Żydówka! Żydówka!”.

Stoję przed bimą. Staram się nie oblać rumieńcem, nie zblednąć, nie zmienić wyrazu twarzy, nie przyspieszać kroku. Chowam się za maską obcokrajowca. Udaję, że nie rozumiem, co on do mnie woła – teraz już na cały głos, wśród serdecznego śmiechu reszty. Udaję, że nie wiem, co znaczy to słowo tak wykrzyczane, ani do czego mogą takie krzyki prowadzić. Powoli opuszczam podwyższenie drugą stroną. Staję przed kamienną tablicą i rozpoznaję żydowskie gwiazdy na resztkach muru niegdyś otaczającego synagogę. Idę wolno, jakby mnie bolała noga. Nie jestem już u siebie, nie jestem jedną z nas. Jestem zwierzęciem, na które się poluje.

Dotyk czarnej dłoni

Męczy mnie opowiadanie po raz kolejny tej historii. Męczy mnie to, że się ona raz po raz powtarza. Ale właśnie dlatego muszę ją raz po raz opowiadać. I dlatego, że wierzę naiwnie – głupio i rozpaczliwie – że to opowiadanie pomoże rozumieć i zmienić świat, tak aby pewnego dnia nikt – Polak, Węgier, czarny, biały, Żyd, chrześcijanin, muzułmanin, ani buddysta – nie musiał więcej opowiadać takich historii.

Jestem pewna, że chłopiec nie miał pojęcia, kim jest Żyd. Tarnowscy Żydzi zamieszkują dziś cmentarz przy ulicy Szpitalnej. W jego języku Żyd to „obcy”. Zobaczył obcą kobietę patrzącą na coś, co nie ma dla niego żadnego znaczenia. Zareagował nie zaciekawieniem, lecz wrogością. Ta wrogość wzięła się zapewne z jego osobowości i biografii. W pierwszym odruchu chłopiec poczuł pewnie pierwotny strach przed obcością. Przecież mogłam być mistrzynią karate albo wizytatorką, która w poniedziałek przyjdzie do jego szkoły na lekcję historii. Ale ja nie reagowałam. Kiedy zrozumiałam, co się dzieje, doznałam kompletnego paraliżu. Mogłam przecież podejść i zajrzeć im w oczy, ale nie umiałam stawić czoła temu, co mogłam tam zobaczyć. I wtedy dostrzegłam obraźliwą topografię miejsca – toaleta publiczna na wprost świętości i miejsca kaźni.

Nie zareagowałam, więc chłopiec mógł się ucieszyć z uznania swoich towarzyszy i pójść dalej. Otoczenie potwierdziło i zamieniło w agresję jego żywiołowy, instynktowny strach przed obcością – uczucie, którego większość z nas z pewnością doświadczyła. Nauczył się używać w odpowiednich sytuacjach słowa „Żyd” jako obelgi.

Jako mała dziewczynka nie chciałam podać ręki pierwszemu czarnemu, którego napotkałam. Było słoneczne niedzielne popołudnie – jak teraz w Tarnowie – i matka wzięła nas na spacer po pięknym Budapeszcie. Ubrała mnie w najładniejszą sukienkę i bałam się, że ją zabrudzę dotknięciem czarnej ręki. Młody człowiek uśmiechał się do mnie, a matka próbowała mnie do niego przekonać – był jednym z jej afrykańskich studentów, przyjechał studiować agrotechnikę. Odmówiłam. Wtedy matka mocno uścisnęła jego rękę i pokazała mi swoją – czystą. Powoli i ostrożnie wyciągnęłam rękę i dotknęłam jego dłoni. Była miękka i ciepła, jak moja. Spojrzałam na moją – ani śladu. Poczułam wielką ulgę. Teraz mogłam uczynić następny krok – poczuć miękką, ciepłą dłoń, posłuchać obcej melodii, z jaką ten młody człowiek przemawiał moim własnym językiem.

Po latach zrozumiałam, jak upokarzające musiało być to doświadczenie dla tego miłego młodzieńca. Dziś mam wielu bliskich przyjaciół różniących się ode mnie pochodzeniem i kulturą – a także kolorem skóry. Pomogli mi oni lepiej pojąć świat i poczuć się w nim jak u siebie.

Zabijając Sulamit

Chłopiec z Tarnowa rozumiałby, że spotkanie z obcym może być ciekawe, wzbogacające i zabawne, gdyby uświadomili mu to rodzice, przyjaciele, nauczyciele – jego zdrowe środowisko kulturalno-polityczne. Inni ludzie spotkani w miasteczku – od sklepikarza po biznesmena – zdawali się to wiedzieć, byli mili i pomocni.

Ale pierwsza reakcja chłopca jest czymś bardzo niebezpiecznym i niszczycielskim, zwłaszcza wzbogacona rasistowską retoryką i motywacją. Umundurowani młodzieńcy w buciorach, pozdrawiający się po nazistowsku na ulicach Budapesztu, Sofii i Brukseli, pragnący „oczyścić” swe narody z „plagi obcych”, są jak ten chłopiec – bez nauczycieli. Nie rozumieją, że „oczyszczając” naród, zabijają go, że niszcząc „obcego” – zabijają siebie.

Mało kto ukazał masakrę europejskich Żydów tak wyraziście i tak boleśnie jak niemiecki malarz i rzeźbiarz Anselm Kiefer. „Oczyszczenie” Niemiec z niemieckich Żydów nie przyniosło wyzwolenia. Przeciwnie, zniweczyło wartości i historyczne odniesienia – kulturowe podwaliny kraju. U Kiefera, zabijając Sulamit, zabija się też Margarete [nawiązanie do wiersza Paula Celana „Fuga śmierci”: „śmierć mistrzem co rodem jest z Niemiec / twe włosy złociste Margarete / twe włosy spopielone Sulamit” – tłum. Jacka Filka]. To właśnie, zanim będzie za późno, musi zrozumieć chłopak z Tarnowa.

Tarnów to naprawdę piękne, średniowieczne miasto z niemal nietkniętym średniowiecznym rynkiem, brukowanymi uliczkami i wiekowymi drewnianymi kościołami. Pewnego dnia wrócę tam i poświęcę więcej czasu na zwiedzanie. I pewnego dnia, mam nadzieję, wymówię jego nazwę bez drżenia serca.

Yudit Kiss*

tłum. Sergiusz Kowalski


*Yudit Kiss
węgierska ekonomistka mieszkająca w Szwajcarii