Przedstawiamy szereg głosów w dyskusji na temat kontrmanifestacji 11 listopada 2010 r. Piszą Marek Beylin, Jerzy Jedlicki, Sergiusz Kowalski, Seweryn Blumsztajn, Agata Nowakowska, Jerzy Sawka i Wojciech Karpieszuk.Przedstawiamy szereg głosów w dyskusji na temat kontrmanifestacji 11 listopada 2010 r. Piszą Marek Beylin, Jerzy Jedlicki, Sergiusz Kowalski, Seweryn Blumsztajn, Agata Nowakowska, Jerzy Sawka i Wojciech Karpieszuk.

 

 

Marek Beylin: „Parodia faszyzmu i obywatelskie święto niepodległości”


Dzisiejsi skrajni narodowcy mogą jeszcze walnąć kogoś kamieniem, ale też tym jest ich myśl – czystą skamieliną. Współczesna demokracja ich pokonała.

Kto właściwie zebrał się 11 listopada w Warszawie? Faszyści i antyfaszyści? Więcej ten skrót myślowy zaciemnia, niż tłumaczy. Szacowni zwolennicy tradycji narodowej i heroldzi lewackiej rewolucji, jak czytam w „Rzeczpospolitej” i na prawicowych blogach? To jeden z lepszych żartów sezonu. Niepodległościowcy i antypolscy prowokatorzy? Takie subtelne przemyślenia też dochodzą do głosu.

W tym pomieszaniu, pośród uzurpacji i fałszywych etykiet, zaciera się to, co tego dnia zdarzyło się ważnego.

Przede wszystkim, mobilizacja ludzi, którzy teraz postanowili zastąpić państwo w tym, w czym zawiodło rok temu. Pamiętam tamten agresywny pochód Młodzieży Wszechpolskiej oraz ONR-u i okrzyki: „Pedały do gazu!”, „Żydzi do Tel Awiwu!”. Tymi okrzykami demonstranci sami zdefiniowali się nie tylko jako spadkobiercy skrajnej totalitarnej tradycji narodowej, ale także jako zwolennicy hitlerowskiej technologii zabijania ludzi. Nazwanie ich faszystami nie było na wyrost. Jednak mimo takich haseł policja pozwoliła krzyczącym maszerować. Był to skandal prawny i moralny. Organizatorzy tego przemarszu nie raczyli wtedy przeprosić za hasła, przeciwnie, wątłe protesty, i tak pacyfikowane przez policję, uznali za dowód agresji obcych sił oraz potwierdzenie tego, że krzyczeli nader słusznie.

Nic więc dziwnego, że różne środowiska, od liberałów po skrajną lewicę, pomne zeszłorocznych wydarzeń, zmobilizowały się tak, jakby sytuacja miała się powtórzyć. Intencje protestujących były różne, jedni chcieli okazać sprzeciw, wygwizdując maszerujących narodowców lub wyśmiewając się z nich, inni chcieli ów marsz zablokować. Hasali też zadymiarze, ale stanowili margines tego wielotysięcznego zgromadzenia. Tak jak marginesem były nienawistne hasła – organizatorzy protestów za nie przeprosili W niejasnej sytuacji znaleźli się ci przeciwnicy marszu, którzy chcieli go zablokować. Blokowali przecież legalną manifestację. Tyle że w poprzednim roku narodowcy, wykrzykując hasła zachęcające do mordowania ludzi – bo tym jest właśnie okrzyk „Pedały do gazu!” – sami postawili się poza sferą legalności. Była to więc nielegalna odpowiedź na spodziewane i prawdopodobne nielegalne zachowania maszerujących.

Taki konflikt wartości przydarza się w demokracjach, gdy poczuciu moralnego skandalu towarzyszy niewiara w instytucje państwa. Wtedy ludzie organizują się samorzutnie i występują przeciw temu, co uważają za nie do pogodzenia z duchem demokracji. To zdarzyło się w Warszawie: klasyczna manifestacja nieposłuszeństwa obywatelskiego.

Już padają ze strony narodowców pomysły, by w odwecie zablokować Paradę Równości czy manifę. Ale ta symetria będzie zawodna. Bo nigdy ani na Paradzie, ani na manifie nie krzyczano, by narodowców posyłać do komór gazowych. Gdyby takie hasła padały, gdyby organizatorzy nie reagowali, wtedy narodowcy mieliby moralne prawo, by przeciwstawiać się tym demonstracjom w imię ogólnych zasad.

Narodowcy zetknęli się z presją demokracji nie tylko na warszawskim Krakowskim Przedmieściu, gdzie zgromadzili się protestujący. Ta presja dawała o sobie znać wcześniej: w mediach, w zapowiedziach protestów, w silnym potępieniu zeszłorocznego marszu, ale także, a może przede wszystkim w tym, że przez ten rok polskie społeczeństwo wykonało wielką i jawną demokratyczną pracę. Ujawniło swoje istnienie niezależnie od państwa, partii, polityków. Maszerującym narodowcom łatwo było okazywać moc w społecznej próżni. Gdy jednak próżnia wypełniła się obywatelskim sprzeciwem, narodowcy złagodnieli. Wystąpili powściągliwie jako wielbiciele Romana Dmowskiego, a nie miłośnicy komór gazowych i Polski bez Żydów, gejów, lesbijek oraz wszelakich mniejszości.

Chętnie pochwalę tę zmianę, nawet jeśli została wymuszona przez obywatelskie poruszenie. I nawet jeśli maszerujący nie odcięli się od tego, co wyczyniali rok temu. Dobrze się stało, iż doszli pod pomnik Dmowskiego. W swej łagodnej postaci mieli do tego prawo.

Ale to, rzecz jasna, łagodność względna. Powołują się na nią ci, którzy ten marsz wsparli i wzięli w nim udział, choćby publicyści Rafał Ziemkiewicz i Jan Pospieszalski, historyk z IPN Jan Żaryn. Niemała w tym doza hipokryzji. Poparli marsz bezwarunkowo, nie zażądali publicznie, by nie skandowano na nim zeszłorocznych haseł śmierci i nienawiści. Można więc zasadnie sądzić, że nie uważają ich za skandaliczne. Co więcej, ONR i Młodzież Wszechpolska to reprezentanci jednej z dwóch oprócz komunizmu polskich tradycji totalitarnych. Kto w ich marszu bierze udział, jawnie do takiej tradycji się zapisuje.

Jednak co innego jest ciekawsze. Filozof Leo Strauss, przedstawiając w 1941 r. niemiecki nihilizm, ukuł formułę charakteryzującą myślenie nihilistów: to ci, którzy sądzą, że społeczeństwo otwarte jest społeczeństwem zamkniętym w stanie rozkładu. Jeśli społeczeństwo otwarte trwa, to tylko dlatego, że ma jeszcze cechy społeczeństwa zamkniętego.

Ta charakterystyka nihilizmu wykracza poza niemiecką historię. Odnajduję ją w różnych miejscach w Europie, także w Polsce w przypadku skrajnych narodowców i ich towarzyszy marszu. U nas sprzęgła się jeszcze z inną postawą. W wielu wypowiedziach Ziemkiewicza czy Pospieszalskiego przebija przekonanie, że społeczeństwo jest pozbawione swoich polskich elit. Ci, którzy są, to albo potomkowie komunistów, albo ludzie przez komunizm uformowani, więc Polacy nieorganiczni. Dziś takie poglądy mogą znaleźć przytulisko i wsparcie tylko w jednej tradycji – w totalitarnej ideologii skrajnych narodowców. Nie inaczej jest w przypadku nihilistycznej odmowy współczesności. Tylko w tej tradycji polska współczesność, tak płynna, rozdygotana i pełna wolności, jawi się bez zwątpień, w pełni jako najazd obcych barbarzyńskich hord. Stąd ten sojusz.

To pocieszające. Bo ta ideologia i ta wyobraźnia są już wyłącznie defensywne. Daleko jej do mocy sprzed pokoleń. Dzisiejsi skrajni narodowcy mogą jeszcze walnąć kogoś kamieniem, ale też tym jest ich myśl – czystą skamieliną. Współczesna demokracja ich pokonała.

To kolejny powód, by dziś nie nazywać ich faszystami. Europejskie faszyzmy były ruchami mocarnymi, zdobywały masy i elity na całym kontynencie. Bez tej triumfującej siły właściwie faszyzmu nie ma. Jest jego parodia. Zamiast mówić o faszystach, wolę nazywać tych ludzi skrajnymi narodowcami lub, czemu nie, totalistami-parodystami. To lepiej ukazuje ich słabość.

Nie tylko z tego względu nie odpowiada mi także określenie antyfaszyści. To pojęciowy worek podatny na manipulacje. Sugeruje to również, że zebraliśmy się 11 listopada jako jednorodna zorganizowana siła. Nic bardziej mylnego, byliśmy różnorodnym zbiorowiskiem jednostek i grup połączonych ze sobą chwilą i sytuacją, ale nie poglądami i zachowaniami. Ujawniliśmy siłę obywateli, a nie członków antyfaszystowskiej organizacji. I stworzyliśmy obywatelskie święto niepodległości.

Marek Beylin

Źródło: Gazeta Wyborcza

 

 

Jerzy Jedlicki, Sergiusz Kowalski: „Bez zadymy!”


Publiczne zbiorowe zachowania szybko kształtują u nas „tradycję”. Tak było niedawno z demonstracjami „obrońców krzyża” na Krakowskim Przedmieściu, które przekształciły się w comiesięczne (potem zapewne coroczne?) seanse nienawistnego obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec nie swojego prezydenta. Taką nową tradycją stają się starcia 11 listopada neofaszystów z antyfaszystami. Te ostatnie przebiegły nie całkiem tak, jak byśmy chcieli.

Strona antyfaszystowska oskarża policję o brutalne i bezprawne traktowanie zatrzymanych. Podejrzewa formacje siłowe o większą sympatię do prężnej i gromko patriotycznej młodzieży niż do jakiejś zbieraniny anarchistów, kosmopolitycznych przebierańców, gejów i pyskatych mądrali. Publikuje zdjęcia pobitych, przytacza ich relacje. Co myśląc o przyszłości należałoby zmienić?

Po pierwsze, z naszej, demokratycznej strony bezwzględnie przestrzegać świętej zasady non violence: ręce trzymamy przy sobie i nie dajemy się sprowokować ani przeciwnikom, ani policji. Ma to być z góry wyraźnie zadeklarowane i kto by złamał tę zasadę, ma być natychmiast wykluczony z manifestacji, która nie może przybierać nawet pozoru zadymy. Tym samym nie ma powodu, aby wśród demonstrujących w obronie demokracji tolerować ludzi maskujących twarze.

Po drugie, sprzeciw wobec ruchów neofaszystowskich – jak najbardziej. Mowa nienawiści wobec ludzi – nie.

Po trzecie, przypadki łamania prawa przez policję ścigać metodami prawnymi – pozywać do sądu funkcjonariuszy bijących zatrzymanych, powodować ich ukaranie tak, jak byliby ukarani winni podobnych czynów cywilni obywatele (poszkodowanych wspierać mogą organizacje obywatelskie, np. Fundacja Helsińska). Ważne jednak, by prywatne sympatie i antypatie funkcjonariuszy nie przekładały się na działanie instytucji.

Po czwarte, obowiązek ochrony antyfaszystowskich demonstracji powinni wziąć na siebie znani z mediów intelektualiści publiczni i działacze – profesorowie, dziennikarze, artyści, politycy, prezydenci miast. Winni oni służyć jako „żywa tarcza” dla nieznanych publicznie młodych i przez to nieporównanie bardziej narażonych uczestników. Tak było w PRL, kiedy szacowni „starzy” członkowie KOR-u chronili swą obecnością jego „młodych” działaczy. Tak jest dziś w wielu europejskich stolicach. Kontynuowalibyśmy też w ten sposób dobre tradycje przedwojennej polskiej lewicy.

Czy lepiej fizycznie blokować neofaszystowskie pochody głównymi ulicami naszych miast, czy raczej inspirować i organizować osobne manifestacje pokazujące społeczeństwu, że można i trzeba protestować przeciwko brunatnemu zagrożeniu, które znów w Europie podnosi głowę? – to ważne pytanie, ale nie ma na nie prostej odpowiedzi. Wiadomo, że zróżnicowana społeczność antyfaszystowska udzieli obu naraz – jedni pod hasłem „faszyzm nie przejdzie” ochoczo stawią czoło oenerowcom, wszechpolakom, skinheadom, kibolom, drudzy zaś pójdą na osobną manifestację, by w spokojniejszej atmosferze piętnować zło i obojętność na nie w ludzkich umysłach.

Nie dzielmy się jednak z góry na radykałów i umiarkowanych! Rozmawiajmy, pamiętając, że naszym celem nie jest sama, nawet najbardziej słuszna walka, tylko sprowadzenie nacjonalizmu i rasizmu tam, gdzie ich miejsce, czyli na społeczny, polityczny i medialny margines. Do tego celu rozumna edukacja będzie niemniej ważna i skuteczna niż uliczne demonstracje.

*Jerzy Jedlicki – ur. w 1930 r., emerytowany profesor Instytutu Historii PAN. Wśród jego książek jest m.in. „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni XIX wieku”

*Sergiusz Kowalski – socjolog, publicysta, tłumacz

Źródło: Gazeta Wyborcza

 

 

Jerzy Sawka: „Wrocław walczył pokojowo”


Obserwuję dyskusję po warszawskiej blokadzie marszu ONR i zgadzam się z tymi, którzy mówią, że to droga donikąd, a właściwie prosta droga do krwawej jatki. Z satysfakcją też konstatuję, że nam we Wrocławiu udało się zorganizować pokojową manifestację antyfaszystowską i warto ten przypadek przeanalizować, by zobaczyć, dlaczego tak się stało.

Oczywiście skala manifestacji była we Wrocławiu dużo mniejsza, bo na dwa tysiące ONR-owców w Warszawie zebrało się trzy tysiące gwiżdżących i blokujących, a u nas na 350 NOP-owców przyszło gwizdać ponad tysiąc ludzi. W Warszawie poleciały kamienie i zatrzymano 33 osoby, u nas zatrzymano tylko jednego zapalczywca, który zerwał flagę Narodowego Odrodzenia Polski. Próbę blokady marszu policja rozmontowała spokojnie i szybko. Nikt nikogo nie pobił, aczkolwiek nie obyło się bez obelg i obraźliwych gestów.

Moim zdaniem wrocławska manifestacja miała pokojowy charakter z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że do gwizdania przeciw ksenofobicznym i rasistowskim poglądom zachęciła „Gazeta Wyborcza”. W zasadzie wezwaliśmy ludzi do nielegalnej demonstracji i stanęliśmy na jej czele. Długo się zastanawialiśmy, czy redakcja powinna brać tu na siebie rolę lidera i – było nie było – namawiać do łamania prawa. Gdyby doszło do jakiegoś nieszczęścia, to konsekwencje spadłyby na nas. Czuliśmy ciężar tej odpowiedzialności, ale zaryzykowaliśmy dlatego, że uważaliśmy, iż będzie nam po prostu wstyd, gdy Warszawa da odpór faszyzmowi, a my będziemy udawać, że u nas nikt nie maszeruje.

Na nasze wezwanie przyszli poważni ludzie, znani i nieznani. Widać było, że oni nie przyszli na zadymę, lecz na pokojową manifestację. Bardzo dużo było rodziców z dziećmi i poważnych, elegancko ubranych wrocławian. Dla mnie symbolem tej grupy pozostanie prof. Roman Kołacz, rektor Uniwersytetu Przyrodniczego, który pojawił się na manifestacji wraz z żoną i gwizdał z wielkim entuzjazmem. Zarówno rektor, jak i większość gwiżdżących nie zameldowałaby się 11 listopada na Rynku, gdyby nie świadomość, że to inicjatywa „Gazety Wyborczej”. Na apel innych organizacji przyszliby inni demonstranci. Tak więc we Wrocławiu gwizdali nasi czytelnicy.

Nie było zadymy też dlatego, że najbardziej bojowi antyfaszystowscy zadymiarze pojechali na wielką wojnę do Warszawy. Na naszym, mniejszym froncie, zabrakło więc legionu szturmowego.

Niewątpliwie nastrój uspokajała też obecność prezydenta Rafała Dutkiewicza. Stał w pierwszym szeregu i jego wysoką postać widzieli wszyscy, z jednej i drugiej demonstracji, pilnujący porządku policjanci i strażnicy miejscy. Prezydent nie gwizdał, ale był po stronie gwiżdżących. Powaga urzędu i osobista popularność Dutkiewicza odegrała w tym spektaklu pozytywną rolę.

I trzeba uczciwie powiedzieć, że nie było zadymy też dzięki liderowi NOP, który zaapelował do swoich ludzi, żeby zachowywali się spokojnie. Narodowcy utrzymali dyscyplinę, mimo że czasami – prowokowani i nieprowokowani – byli bliscy fizycznej agresji.

NOP ukrył swoją brzydką twarz i pokazał w tym roku hasła, po którymi maszerować mógł każdy. Doszło do śmiesznych sytuacji, bo gwiżdżąca manifestacja zagłuszała ich nawet podczas śpiewania hymnu. Nie mogło być inaczej, bo nad naszą demonstracją nikt nie panował, nie miała ona żadnego scenariusza. Oprócz tego, że trzeba przyjść i pogwizdać na faszyzm, nie było żadnej instrukcji, co robić potem. Ludzie spontanicznie ruszyli za pochodem NOP i wygwizdywali go od Rynku aż po pomnik Bolesława Chrobrego, pod którym narodowcy kończyli swój marsz.

Ponieważ policja kompletnie nie zabezpieczyła końca pochodu NOP, były takie momenty, że gwiżdżący szli w tłumie narodowców. I każdy w zgodzie wyrażał niezgodę na otaczający go świat.

Dzięki splotowi powyższych okoliczności i szczęściu we Wrocławiu zrealizowała się pokojowa forma protestu. Tę zdobycz trzeba pielęgnować. Ale następne kontrmanifestacje powinny być już jak najbardziej legalne i mieć swojego organizatora. Pytanie, czy powinna być nim „Gazeta”?

Jerzy Sawka

Źródło: Gazeta Wyborcza

 

 

Agata Nowakowska: „Wolę gwizdać, niż blokować”


Pomysł z blokadami pochodów narodowców musi się skończyć krwawą jatką. Jak nie za rok, to za dwa lata. Bo będzie więcej oenerowców i narodowców, ale też więcej radykałów po drugiej stronie.

11 listopada byłam na Krakowskim Przedmieściu, by zademonstrować niezgodę na głoszenie rasowej nienawiści.

Wkurzyło mnie to, że w ubiegłym roku narodowcy skandowali antysemickie i homofobiczne hasła, a policja nie reagowała. Państwo przymyka na to oko, podobnie jak na antysemickie wybryki kiboli, sprzedaż rasistowskich gazetek czy pamiątek np. po SS. Dla policji czy sądów to czyny o „niskiej szkodliwości społecznej”.

Dla mnie nie – więc przyszłam wygwizdać poglądy, które uważam za zbrodnicze i których głoszenie jest zakazane przez konstytucję. To miał być obywatelski nacisk na władze państwowe, by przestały lekceważyć ten niby „miękki” antysemityzm. Raka zawsze najskuteczniej leczyć w początkowym stadium.

Nie uzurpuję sobie prawa do wyrokowania, kto jest faszystą, a kto nie. Po prostu wyciągam wnioski z ubiegłego roku. Ktoś, kto wtedy krzyczał: „Żydzi do Izraela!” czy „Pedały do gazu!”, nie przyszedł tam demonstrować patriotyzmu, tylko niebezpieczny nacjonalizm i nienawiść.

Owszem, ONR jest organizacją legalną, ale jeśli ktoś otwarcie nawiązuje do organizacji głoszącej przed wojną hasła antysemickie, odpowiedzialnej za getto ławkowe czy napady na studentów żydowskiego pochodzenia, musi się liczyć z tym, że będzie pod specjalnym nadzorem.

W tym roku narodowcy zdjęli glany i łańcuchy, przebrali się w garnitury, na transparentach unikali nienawistnych, wykluczających różnych „innych” haseł. Czyli pod wpływem nacisku opinii publicznej zrozumieli przynajmniej, że nie mogą bezkarnie nawoływać do nienawiści.

O taki sukces chodziło, bo przecież nie o to, by zakazać komukolwiek demonstrowania swoich poglądów (jeśli oczywiście mieszczą się w granicach prawa).

Pozostaje pytanie o metody. Stanie na chodniku z gwizdkami, do czego nawoływała „Gazeta”, jest skuteczne. Wyśmianie, wygwizdanie czy granie na instrumentach jest pozbawionym agresji happeningiem. Mogą w nim wziąć udział rodziny z dziećmi czy kombatanci.

Nie wierzę za to w głoszone przez Porozumienie 11 Listopada (organizatorzy akcji blokowania narodowców) hasło jakiegoś pokojowego blokowania narodowców. Zwłaszcza przy naszej kulturze politycznej. Zawsze w końcu dojdzie do przepychanek, szarpaniny, polecą kamienie. Jak nie na samej manifestacji, to tuż po niej, gdy policja przestanie odgradzać od siebie obie strony. A potem zacznie się licytacja: kto zaczął, kto jest bardziej winny, a kto bardziej agresywny. I nie ma co udawać, że wśród „antyfaszystów” są same łagodne baranki, bo i oni potrafią dymić. Podczas tegorocznej blokady padły równie nienawistne hasła, jak rok temu ze strony narodowców. I niestety, także nawoływano do przemocy.

Jeśli celem jest protest przeciwko faszyzującym poglądom – lepiej poprzestać na gwizdaniu. Jeśli celem jest blokada, jej organizatorzy muszą sobie zdać sprawę z tego, że kolejnego 11 listopada dojdzie do walki dwóch armii. Bo będzie więcej oenerowców i wszelkiej maści narodowców, ale też więcej radykałów po drugiej stronie.

Pomysł z blokadami pochodów narodowców musi się skończyć krwawą jatką. Jak nie za rok, to za dwa lata.

Agata Nowakowska

Źródło: Gazeta Wyborcza

 

 

Wojciech Karpieszuk: „Co się wydarzyło 11 listopada. Sukces czy porażka?”


Czy akcja Porozumienia 11 Listopada – blokada Marszu Niepodległości skrajnie prawicowych Obozu Narodowo-Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej – to był sukces, czy porażka? Co wydarzyło się na blokadach na Podwalu, na Oboźnej? O tym dyskutowano w niedzielę w Nowym Wspaniałym Świecie. Udział wzięli m.in. Halina Bortnowska, Seweryn Blumsztajn, Kazimiera Szczuka, przedstawiciele Porozumienia 11 Listopada. Przyszło kilkadziesiąt osób – ci, którzy blokowali marsz, ale nie tylko.

Przypomnijmy, że w czasie blokad doszło do starć antyfaszystów z kibicami i neofaszystami. Interweniowała policja. Funkcjonariusze zatrzymali 33 osoby, zarówno przeciwników, jak i zwolenników Marszu Niepodległości. Antyfaszyści oskarżają policję o brutalność.

To był sukces

Przedstawiciele Porozumienia 11 Listopada mówili o sukcesie – największej antyfaszystowskiej blokadzie w ostatnim dwudziestoleciu. Według nich stawiło się na nią 5 tys. ludzi. Ale tegoroczny Marsz Niepodległości też był największy w swojej historii. Maszerowało w nim ok. 2 tys. osób.

Podsumowanie zaczęła Magda Qandil z Porozumienia 11 Listopada. – Marsz Niepodległości nie przeszedł głównymi ulicami. Ale nie udało się go całkowicie zablokować. Spotkaliśmy się z przeciwnościami, nie tylko ze strony neofaszystów, ale też ze strony policji. Ale udało nam się też w tym roku przedrzeć do głównych mediów, wprowadziliśmy do obiegu słowo „antyfaszysta”.

Piotr Karwowski, też z Porozumienia 11 Listopada, zapewniał, że przemoc w czasie blokad to sprawka neofaszystów. – To w naszą stronę poleciały kosze, butelki, bruk. Broniliśmy się.

Antyfaszyści nie zostawiają suchej nitki na działaniach policji. Oskarżają funkcjonariuszy o brutalność. Krzysztof Izdebski mówił o brutalności policjantów wobec dwóch osób już po założeniu im kajdanek. Skarżył się, że mimo prób nie udało mu się dowiedzieć, kto dowodzi policyjnym kordonem blokującym antyfaszystów na Browarnej. – Przez to był to anonimowy tłum policjantów, który mógł sobie pozwolić na wszystko. Już złożyliśmy na to skargi. Są też dwa filmy, na których widać, jak bojówki faszystowskie spokojnie przechodzą przez kordon policji i atakują ludzi blokujących marsz. Policja nie reagowała.

Co dalej

Halina Bortnowska, publicysta, która brała udział w antyfaszystowskich happeningach na pl. Zamkowym, pytała, jak blokada będzie wyglądać za rok. – Chciałabym, by wszyscy ci, którzy myślą: „Nigdy więcej”, mogli się przyłączyć do protestu. Chciałabym, by mieli poczucie bezpieczeństwa, poczucie, że nie biorą udziału w czymś wbrew sobie. A jednocześnie, że nie będziemy stosować metod, które w tym roku zastosowali organizatorzy Marszu Niepodległości, tzn. że można krzyczeć tylko to, co powie głośnik. Trudne zadanie przed nami. Powinniśmy myśleć, jak zorganizować demonstrację, która będzie bardziej skuteczna, umożliwi udział w niej i aprobatę wielu ludzi z różnych środowisk.

Seweryn Blumsztajn, który w redakcji „Gazety” wpadł na pomysł, by wziąć gwizdki i wygwizdać marsz ONR, zaproponował też wczorajszą dyskusję. Mówił o swoich wątpliwościach: – Wasz scenariusz z blokadą prowadzi donikąd. Za rok was będzie więcej, oenerowców też będzie więcej. Może być krwawo. Trzeba myśleć o innym scenariuszu.

Dodał, że sukcesem jest poprawność polityczna organizatorów tegorocznego Marszu Niepodległości. Nie wznoszono na nim antysemickich, rasistowskich haseł. – Porozumienie 11 Listopada to szeroka koalicja. Udało wam się, bo jest wspólny wróg. Ale ja mam pytanie o granice tej koalicji. Podczas antyfaszystowskich happeningów na pl. Zamkowym słyszałem przez mikrofon mowę nienawiści, ktoś mówił o oenerowcach: „szczury, które poszły rynsztokiem”. To było bolesne. Jest to przybliżanie się do przeciwnika.

Dalej naczelny „Gazety Stołecznej” mówił: – Pochód Krakowskim Przedmieściem był fantastyczny. Było nas dwa, może trzy tysiące. Na czele pochodu ogromny transparent: „Faszyzm nie przejdzie”. Po co skręciliście w Oboźną? Mogliśmy iść dalej Nowym Światem, pokazać się warszawiakom. A wy poszliście jeszcze raz zablokować oenerowców. Po co? Jeżeli chcemy walczyć z faszyzmem, musimy dotrzeć z naszym przesłaniem do zwykłych ludzi, a nie skupiać się tylko na blokowaniu. O to chodzi! A nie o to, by napieprzać się z bandziorami na blokadach.

Blumsztajn mówił też o akceptacji przemocy przez Porozumienie 11 Listopada. – Nie można było odróżnić, kto jest z Antify [nieformalne bojówki antyfaszystowskie], a kto jest kibolem. Chciałbym wam uświadomić, że jak kształtuje się ludzi do bicia, to z tego rodzą się problemy.

Antifa nas broni

Ta wypowiedź wzbudziła kontrowersje. Przedstawiciel Warszawskiej Federacji Anarchistycznej, która wchodziła w skład Porozumienia 11 Listopada, mówił: – Czemu skręciliśmy w Oboźną? Bo nie przyszliśmy paradować z gwizdkami i pokazywać, jacy fajni jesteśmy. Przyszliśmy zablokować faszystów. Gdyby nie Antifa, to na Browarnej w blokadę wbiegłaby bojówka kibolska. Gdyby nie Antifa, kibole zmietliby legalną pikietę na ulicy Podwale.

Kazimiera Szczuka: – Policja była nastawiona na bicie, gromienie, straszenie. Ale zachowywała się tak tylko w stosunku do antyfaszystów z dredami. Nie goniła już ludzi starszych, którzy też przyszli na antyfaszystowskie blokady. Tak była poinstruowana. Gdyby ci tzw. dorośli byli dłużej z nami, skręcili w Oboźną, a nie poszli do domu, to może na dobre udałoby się nam zatrzymać czoło marszu.

Dziennikarz Roman Kurkiewicz zażądał dymisji szefa warszawskiej policji. Zaproponował, by zwrócić się do Rzecznika Praw Obywatelskich o przeprowadzenie śledztwa w sprawie działań policji w czasie blokady Marszu Niepodległości.

Michał Sutowski z „Krytyki Politycznej” mówił, że trzeba rozpocząć dyskusję o ruchu neofaszystowskim. – W tym roku nie było haseł antysemickich. Ale były hasła homofoniczne. Dla mnie nie ma różnicy, czy do gazu wysyła się Żydów, czy gejów.

Krystyna Zowczak-Jastrzębska z Otwartej Rzeczypospolitej, która jest w Porozumieniu 11 Listopada, też mówiła o sukcesie blokady marszu. – Przeszli opłotkami, a nie głównymi ulicami. To był sukces. Nie krzyczeli haseł typu: „Polska cała tylko biała”.

Głos z sali: – Zrobiliśmy krok naprzód. Antyfaszystów było dziesięć razy więcej niż przed rokiem. Chodzi nam o to, by skutecznie blokować. A do tego potrzeba nam ludzi. Uważam, że jest szansa, by w przyszłym roku zablokować faszystów. Od czasów przedwojennych nie było tak dużo antyfaszystów na ulicach polskich miast. Nie chcę, by w Polsce tak jak na Węgrzech maszerowały przez miasta umundurowane skrajnie prawicowe bojówki, których wszyscy się boją.

Inny głos z sali: – Pomyślmy, co by było, gdyby tej blokady nie było. Tysiąc, a może dwa tysiące faszystów przeszłoby w chwale przez główne ulice Warszawy.

Szczuka: – Ale pamiętajmy, że ruch antyfaszystowski nie wyciągnie na ulice większej liczby ludzi bez mediów. Tym, którzy chcą bezpiecznie protestować, trzeba zapewnić taką możliwość, tak by nie było obawy, że zostaną zaatakowani przez skinów na jakiejś blokadzie.

Blumsztajn: – Mam prawo mieć inne zdanie niż wy. Problemem jest to, o co chodzi. Blokada nie jest celem. Celem jest zaprotestowanie przeciwko faszyzmowi. Nie skupiajcie się na fizycznej blokadzie. Rozmawiajcie, co dalej.

Wojciech Karpieszuk

Źródło: Gazeta Wyborcza